czwartek, 27 sierpnia 2015

Rozdział 37, "Kartka z kalendarza - grudzień 2013, część 2"

Zatrzymałam się z Iskrą, żeby lepiej widzieć skok. Kinga dała łydkę, Cytryna podniosła przednie nogi, i już były za przeszkodą, nie zrzucając drąga. Dziewczyna się do mnie szeroko uśmiechnęła i jebs, spadła. Parsknęłam śmiechem. Koń wesoło pobiegł w przeciwną stronę i się zatrzymał pod ścianą, a Kinga wstała z ujeżdżalni i otrzepała się z piasku, patrząc na mnie z lekkim niedowierzaniem.
-Jak to się stało? – zawołała z wyrzutem w głosie.
-Koń Ci odbił na lewo, nie nakierowałaś go odpowiednio na swój kierunek – poinformowałam ją.
Pokiwała głową, westchnęła i zaczęła gonić Cytrynę, której nie chciało się dalej współpracować i kiedy tylko Kinga podchodziła, ta uciekała galopem w drugą stronę. Pośmiałam się jeszcze chwilę i jak zauważyłam, że koleżanka po raz kolejny bezskutecznie próbuje złapać konia, pogoniłam trochę Iskrę i schwyciłam siwka za ogłowie. Kinga przybiegła i podziękowała mi za pomoc, po czym weszła na siodło.
-Jeździłaś na Iskrze? – zapytałam się, kiedy stępowałyśmy obok siebie.
-Coś Ty, ona jest takim wulkanem energii że mało kto na niej jeździ. Ostatnio, o ile dobrze pamiętam, jeździła na początku grudnia, a że zrzuciła jeźdźca kilka razy, to już nikt na nią nie wsiadał.
Popatrzyłam na konia lekko zdziwiona. No kto by pomyślał, że ma taki charakterek! Chyba nici z powolnej jazdy, przeczuwałam, że będę się nieźle z nią pociła. Dałam łydkę, zmuszając konia do kłusa. Póki co wszystko przebiegało poprawnie, nie buntowała się, nie wierzgała, słuchała moich poleceń. Co prawda, próbowała kilka razy niespodziewanie skręcić, jednak zawsze byłam szybsza od niej i nie pozwalałam na dany manewr.
Po 15 minutach zdecydowałam się przejść w galop. Siadam w siodle, daję znać koniowi, że chcę innego, szybszego chodu, i jebs!, jak nagle nie strzeliła baranka! Zaskoczyła mnie tym, na całe szczęście udało mi się utrzymać w siodle.
-Osz Ty, więc tak się teraz zachowujesz? – wycedziłam przez zęby, patrząc na tył głowy konia.
Kinga stanęła na środku, dając mi całą ujeżdżalnię do manewrów. Łydka, kłus, zakręt, łydka, znowu baranek. Tym razem od razu dałam kolejną łydkę – kolejny baranek. Łydka, baranek, łydka, baranek. Wzięłam bata i uderzyłam lekko nim w zad konia, co spowodowało naprawdę porządnego baranka. Wkurzyłam się i od razu zatrzymałam konia. Byłam już lekko mokra po tańcu z nim.
-Niezłe ziółko – rzuciłam do Kingi.
-Mówiłam Ci przecież, że się zmieniła – uśmiechnęła się do mnie, wracając do jazdy.
Podjechałam do drzwi prowadzących do stajni, gdzie zeskoczyłam z konia, aby sięgnąć po wiszącą ciepłą kurtkę, założyłam ją na siebie i z powrotem weszłam na konia.
-Maja, ty chyba żartujesz… - powiedziała z niedowierzeniem przyjaciółka.
-Nie, muszę to zrobić – poinformowałam ją. Kinga tylko pokręciła głową.
Przy drzwiach na zewnątrz znowu zeskoczyłam, aby je otworzyć, wyszłam z koniem i je zamknęłam. Znowu wskoczyłam na siodło konia, tym razem jednak sprawdziłam dokładnie, czy na pewno mam dopięty popręg.
Łąka pokryta była półmetrowym śniegiem, który spadł, jak poinformowali mnie rodzice, 4 dni temu. Był prawie nietknięty, mało kto tutaj się kręcił. Spojrzałam na zachód, gdzie właśnie słońce zaczynało pomału chować się za horyzontem. Wiedziałam, że nie mam wiele czasu, jeśli nie chcę jeździć po ciemku, więc, nie zastanawiając się długo, przytrzymałam wodze i dałam mocną łydkę razem z bacikiem. Znowu baranek, ale już nie byłam delikatna dla konia. Otrzymał kolejne, mocniejsze uderzenie w zad, i tym razem w końcu mnie posłuchał, wypruwając przed siebie galopem. Nie obchodził mnie wolny galop, więc zmusiłam Iskrę, żeby przeszła w prawie cwał.
Sunęłyśmy w śniegu. Moje stopy, kiedy przeszłam do półsiadu, momentami muskały biała pokrywę śnieżną. Czułam pod sobą, jak koń pracuje wszystkimi swoimi mięśniami, jak wyrzuca swoje nogi do przodu, chcąc pruć przed siebie, do lasu. To było piękne uczucie, ten blask zachodzącego słońca, mroźne powietrze szczypiące w policzki, świeży zapach zimy, tak bardzo orzeźwiający, i ten wieczny wiatr we włosach. Po chwili koń, który dotychczas biegł spięty, rozluźnił się całkowicie, a przejażdżka stała się dla niego przyjemnością.
Przed pierwszymi drzewami gwałtownie zahamowałam, że zad konia prawie znalazł się w śniegu. Odwróciłam siebie i Iskrę w kierunku stajni. Klacz ciężko oddychała, a z jej ciała unosiła się biała para. Słońce już zaszło, więc trwaliśmy w zmierzchu. Mimo że i ja byłam zmęczona, zmusiłam Iskrę do kolejnego cwału. Tym razem w ogóle się nie zbuntowała, pomimo zmęczenia wręcz z ochotą posłuchała mnie i pomknęłyśmy, po śladach, w kierunku budynku.
Przed drzwiami stajennymi, które były otwarte na oścież, stał ojciec. Zwolniłam, przechodząc do stępa, i zatrzymałam się jakieś 4 metry przed nim. Koń, jak i ja, ciężko oddychaliśmy.
-Mogłem się spodziewać, że sprawdzisz Iskrę – powiedział tata. – Ale następnym razem poinformuj nas, gdzie jesteś, bo babcia się martwiła, że pewnie utopiłaś się gdzieś w wannie.
Zaśmiałam się dźwięcznie.
-Przecież to było wiadome, że jak mnie w domu nie było, to mogłam być tylko w stajni – rzuciłam wesoło. Wkroczyliśmy do środka, gdzie tata zamknął drzwi, a ja zdjęłam kurtkę, rzuciłam ją gdzieś na ziemię, i poluzowałam popręg koniowi. Kinga już wróciła do boksu z Cytryną.
-Znasz babcię – mimo że nie patrzyłam na ojca, widziałam podświadomie, jak wywraca oczami.
-Nie chciałam być wyrwana do rozmowy, sam wiesz, że tego unikam – westchnęłam. – Nie lubię rozmawiać o tym, co się u mnie dzieje.
-Kiedyś będziesz musiała – powiedział do mnie, stojąc na środku ujeżdżalni. Jeździłam dookoła niego, nie chcąc przerywać rozmowy.
-Wiem, wolę się przygotować psychicznie do tej rozmowy – zażartowałam, jednak wewnątrz czując jakiś ciężar. Nienawidziłam tych wypytywanek. – Wole to zrobić, jak wszyscy będą, a nie każdemu z osobna opowiadać moją jakże nudną historię.
-Aż tak źle? – spojrzał na mnie ze współczuciem.
-Daj se spokój, tato, non stop siedzę w mieszkaniu, ucząc się. Materiału przez rok mają tyle, że bardzo ciężko jest przyswoić przez 8 miesięcy, nie mówiąc o 4! Moje życie towarzyskie polegało na pójściu kilka razy do domu Leto, koniec.
-Co z Jaredem? – spojrzał na mnie badawczo. Nie pochwalał tego związku, uważał, że zbyt duża różnica wiekowa jest między nami, aby cokolwiek nam się udało.
-Nie wiem, ostatnio dużo pracuje. Możemy o tym nie rozmawiać? – poprosiłam go, czując znajome ukłucie bólu  w sercu.
-Nie ma sprawy.
Między nami zapanowało niezręczne milczenie. W końcu zeskoczyłam z konia i wyszłam z ujeżdżalni, żeby go rozsiodłać, wyczyścić i założyć derkę, bo był cały mokry. Ojciec wrócił do domu, włożywszy ręce w kieszenie.
Po wejściu do budynku znowu olałam gości i szybko czmychnęłam na górę, chcąc wziąć prysznic oraz się przebrać w świeże rzeczy. Odświeżona zeszłam na dół. Rodzinka siedziała na kanapach w salonie, rozmawiając ze sobą przy winie. Kominek był rozpalony, a telewizor włączony, przed którym siedziały an dywanie młodsze dzieci. Oklapłam na swój fotel, którego na szczęście mi nie zajęli. Podali mi lampkę wina (babcia obrzuciła mnie przeszywającym spojrzeniem, ale całkowicie ją olałam), po czym włączyłam się do rozmowy.
Na szczęście nie było żadnych trudnych pytań dla mnie poza standardowym „jak nauka”, „jak Ci się podoba Los Angeles”. Z rozmowy dowiedziałam się, że choinkę jednak nie ubieramy, jak tradycyjnie to robiliśmy, w wigilię tylko wyjątkowo dzień wcześniej. Było to spowodowane tym, że nie jedną, a 6 choinek musieliśmy ubrać, a 24 grudnia trzeba było jeszcze upiec 20 ciast, bo 10 szło do miejscowego Domu Dziecka, gdzie miałam się udać z blachami i tam pomóc w tym dniu ubierać choinkę. Byłam ciekawa, kogo mnie z rodziny przydzielą do tej szlachetnej pracy.
Po kilku godzinach, kiedy kuzynki zasnęły w ramionach swoich rodziców, postanowiono, że czas się rozejść do łóżek, bo jutro, a właściwie to już dzisiaj, czekał nas kolejny ciężki dzień, gdzie, co prawda, gotowania było mniej, ale trzeba było zacząć sprzątać cały dom. Pani Wandzia miała już wolne, w końcu też posiadała rodzinę oraz święta na głowie.
Wstałam z fotela, przeciągnęłam się i ruszyłam na górę, mówiąc wszystkim „dobranoc”. Przebrałam się z swoją ukochaną domową pidżamkę, pogasiłam wszystkie światła, wzięłam telefon do ręki i wślizgnęłam się pod kołdrę. W łóżku włączyłam komórkę, połączyłam się z domowym WiFi, weszłam  na instagrama. Marsi dodawali właśnie aktualne zdjęcia z koncertu. Uśmiechnęłam się ciepło, widząc Jareda śpiewającego jakąś piosenkę. Widziałam na jego twarzy ogromne zmęczenie, ale w oczach jarzył się jakiś dziwny blask, ni to podekscytowanie, ni to żądza… Ciężko mi było powiedzieć o tym spojrzeniu, nie wiedziałam, jak mam je interpretować. Otworzyłam twittera, gdzie siedziały nocne marki, zawzięcie dyskutując o koncercie. Byłam zdziwiona, czemu o nim piszą, więc wysłałam tweeta ogólnego z zapytaniem „co się dzieje na koncercie?” Odpowiedź nadeszła szybko.
„Marsy zagrali Santa Through…”, odpisała mi jedna z koleżanek.
Aż przetarłam oczy ze zdziwienia. Mimo wielu próśb nigdy nie udało mi się zmusić wokalistę do zagrania tego kawałka, zawsze się skutecznie wykręcał, a tu proszę, cud! W tym momencie tak bardzo zazdrościłam Echelonowi, który był na koncercie, i na pewno nie byłam w tym sama. Marsi ten utwór zagrali tylko jeden jedyny raz, a sporo ludzi go kochało. Chyba będę musiała spytać Dziada, jak go spotkam, co się stało, że to zagrał. Póki co wyczuwałam gwałcenie replay nagranej piosenki.
Wyszłam  z wszystkich aplikacji i wygasiłam telefon, kładąc go następnie pod poduszką. Odwróciłam się na bok i zasnęłam.

Dzień zaczął się strasznie. Mimo że długo spałam, czułam się, jakby ktoś dosłownie zapiaszczył moje oczy. Nawet ciotka, którą zobaczyłam na schodach, poinformowała mnie, że strasznie wyglądam. W kuchni zaparzyłam kawę oraz zrobiłam sobie 3 kanapki. Kiedy skończyłam jeść, poszłam do stajni robić świąteczne porządki. Trzeba było powycierać wszystkie kurze, wybrać obornik, bo następne wybieranie było dopiero w nowym roku (stajenni zawsze mieli w grudniu niby-urlop).
Po skończonej pracy, gdzie pomagała mi ciotka, która również uwielbiała konie, przebrałyśmy się i poszłyśmy na strych po pudła z ozdobami świątecznymi na choinkę. Trzeba było wszystko przejrzeć i posegregować, wyczyścić, i wreszcie ocenić, czy na pewno nam starczy ozdób. Wiedziałam od samego początku, że bez wizyty w sklepie się nie odbędzie, bo zawsze maksymalnie ubieraliśmy 3 choinki, a tu proszę, trzeba było 6 ubrać plus wypadałoby do DD zanieść coś od siebie nowego i porządnego.
Kiedy schodziłam na dół poinformować mamie, że potrzebujemy sporo rzeczy do ozdoby, do drzwi ktoś zadzwonił. Siostra była szybsza, więc jak znalazłam się na dole, w korytarzu stały już dwie siostry ojca z rodziną, w sumie 6 osób (każda siostra miała męża i syna, tak fajnie się złożyło). Buziaki, Przytulance, powitania, komentarze („Maja, Boże, wyglądasz jak zombie!” – dzięki, nie wiedziałam, że dzisiaj przeszłam taką metamorfozę, wcale nie mam w domu luster), aż wreszcie goście udali się do salonu, a ja, standardowo, zostałam z miliardem paczuszek i walizek. Tym razem nie musiałam wołać siostry, bowiem pomagał mi kuzyn, młodszy ode mnie tylko o 2 lata.
-Jak leci? – zapytałam się go, kiedy mozolnie wciągaliśmy bagaż po schodach.
-Masakra, ta nowa podstawa programowa jest beznadziejna, człowiek zupełnie nie wie, co się dzieje na lekcjach – zaczął się żalić chudy i wysoki blondyn, któremu na imię było Marcin.
-Jak się cieszę, że mój rocznik leciał stara maturą – rzuciłam do niego złośliwie.
Wytknął mi język, obrażając się lekko.
Weszliśmy na pierwsze piętro i zostawiliśmy w pokojach bagaże nowych gości, po czym zeszliśmy, żartując sobie o nadchodzących świętach. Marcin znał dużo dowcipów idealnych do świąt, więc zrobiło się klimatycznie. Spojrzałam przez okno, kiedy znaleźliśmy się na półpiętrze. Z nieba prószył gęsty śnieg. W kościach czułam, że nieźle nas zasypie do samej Wigilii, więc ten czas będzie idealny jeśli chodzi o pogodę. Lubiłam się bawić w śniegu, lepić bałwany, budować igloo. Zatęskniłam za tamtymi czasami, kiedy byłam małym dzieckiem, które nie miało żadnych obowiązków czy nauki, tylko żyło pełną piersią i robiło, co mu się podobało. Czysta pełna radość bez żadnej wiedzy, jaki jest naprawdę świat – zły, pełen cierpień, czyhający, jak tylko się potkniesz.
Zeszliśmy na dół, gdzie reszta młodszego grona zakładało buty oraz kurtki.
-Gdzie idziecie? – spytałam się siostry, która owijała się ciepłym wełnianym szalem od babci.
-Tato powiedział, że przeszkadzamy im w robocie, więc wysłał nas na kulig konny! – powiedziała wesoło.
Spojrzałam na Marcina pytająco. Kiwnął głową, więc sama zaczęłam się ubierać. Lubiłam te kuligi konne, a zwłaszcza ten czas, kiedy dzieciaki miały ognisko w środku lasu a ja zabierałam konia i sobie jechałam w sobie tylko znane miejsca. Marcin kiedyś skorzystał z oferty nauczenia go jazdy konno, dzięki temu czasami, jak przybywał do mnie, braliśmy konie i sobie gdzieś jechaliśmy. Oczywiście nie było mowy na długie galopy, bo miał zbyt niskie doświadczenie, żeby sobie poradzić w takich warunkach, ale spokojny teren to też było coś, bo nie chodziło o sam fakt siedzenia na koniach tylko o to, że mogłeś to robić, rozmawiając z bliską Ci osobą o wszystkim.
Mimo że nie spotykaliśmy się często, to kiedy już dochodziło do tego momentu, potrafiliśmy przegadać całą noc a nadal mieliśmy temat do rozmów. Pasowaliśmy do siebie idealnie, czasami sobie żartowaliśmy, że gdyby nie łączące nas pokrewieństwo to pewnie niedługo byśmy ze sobą wzięli ślub. Starsi też podłapali temat i śmiali się, mówiąc, że kiedy nie znajdziemy sobie partnerów życia to on zostanie księdzem, a ja siostrą zakonną, byleby się tylko nie rozdzielać. Nam to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, lubiliśmy przebywać w swoim towarzystwie.
To właśnie Marcin wiedział prawie wszystko o wszystkich moich problemach z Jaredem. W ten nieczęsty wolny czas, w LA, sprawdzając godzinę w Polsce, dzwoniłam do niego i wylewałam z siebie wszystko, co do tej pory się wydarzyło, narzekając na tak skomplikowany związek. Współczuł mi, gdybaliśmy o przyszłości, a potem przychodziła jego kolej na zrzucanie z siebie ciążącego go od ostatniej rozmowy ciężaru.
Przed stajnią stały już konie doczepione do sań, na których siedział Janek, gościu, który czasami brał nasze konie na wyścigi bryczką, i przeważnie wracał z pucharami. Pomachał nam, a my mu odmachaliśmy i zajęliśmy miejsce za nim w saniach, podczas gdy młodsze usiadły na przyczepionych już mniejszych sankach z tyłu dużych.
Jasiu ruszył przez pola szybszym kłusem. Dzieciaki piszczały z radości. Ja się delektowałam widokami oraz czerpałam przyjemność z takiej przejażdżki. Zamknęłam oczy i oparłam głowę o zagłówek, myśląc o nadchodzących świętach. Zastanawiałam się, jak sobie radzi Asia, sama w Los Angeles. Chociaż nie, pewnie już nie jest sama, wiedziałam, że Shannon się nią zaopiekuje, jakoś teraz powinien był przylecieć do Miasta Aniołów. Cieszyło się moje serce na samą myśl o nich, wiedziałam już przy pierwszym ich starciu, że to nie będzie tylko przelotna miłość, że będzie coś więcej. Miałam cichą nadzieję, że święta i ta cała atmosfera sprawią, iż w końcu wyjaśnią sobie uczucia do siebie i oznajmią nam, że są parą. Uśmiechnęłam się pod nosem delikatnie, zastanawiając się, jaka będzie reakcja koleżanki, kiedy starszy Leto poprosi ją o rękę…
Wjechaliśmy do lasu pełnym galopem. Dzieci wrzeszczały ze szczęścia. Mieliśmy już kilka nieplanowanych postojów, bo niektóre pospadały ze swoich sań. Na szczęście nic poważnego nie było, bo zawsze wstawały, śmiejąc się, otrzepywały śnieg z zadka i wsiadały z powrotem na sanie.
Zatrzymaliśmy się na niewielkiej polanie, gdzie pośrodku znajdowała się łysa plama łąk, na której zawsze odbywało się zimowe ognisko, a obok czekały już przygotowane patyki. Jasiu zawsze wiedział, kiedy szykuje się ta pora na kulig i zawczasu przygotowywał teren. Odpiął konie i wręczył je nam. Wyjęliśmy siodła z san, założyliśmy na konie i zostawiliśmy dzieci, które rozpalały ognisko, odjeżdżając przed siebie.
Po 20 minutach jazdy przeszliśmy do luźnego stępa, dając odpocząć i koniom i nam samym.
-Jak z Jaredem? – zaczął rozmowę Marcin.
-Nawet nie mogłam mu złożyć życzeń, bo go nie było w domu – westchnęłam ze smutkiem.
Popatrzył na mnie badawczo.
-Jakoś tak bardzo smutna nie jesteś z tego powodu… Poznałaś kogoś? Tylko się nie wypieraj, dobrze Cię znam!
Zaśmiałam się cicho.
-Chyba aż za dobrze. Tak, Ezrę, chłopak rok starszy ode mnie, to samo studiuje, na drugim roku – powiedziałam zamarzona.
-Czyżbyś w końcu zapomniała o młodszym Leto? – spytał się z nadzieją w głosie.
Spojrzałam na niego spode łba, wykrzywiając usta.
-Proszę Cię, przecież on jest numerem jeden w mojej głowie… Ale jeśli udałoby się coś z Ezrą, byłabym przeszczęśliwa, mogąc na chwilę zapomnieć o Jaredzie. A potem, po studiach, wrócę do Leto.
-Zostawiając biednego chłopaka, który byłby w Tobie zakochany?! – krzyknął, oburzony. – Maju, zastanów się lepiej, co robisz! Albo po studiach jesteś z Jaredem, nie wiążąc się z nikim przez ten okres czasu, albo stawiasz wszystko na Ezrę, wywalając z swojego serca Jaya! To nie jest dobre dla żadnego z Was, byłabyś ostatnią szmatą, gdybyś postąpiła tak jak powiedziałaś.
-Oj przestań marudzić – mruknęłam. – Przecież z Ezrą to nic nie jest pewnego, wątpię, żeby coś poszło dalej poza zwykłą znajomością.
-A jeśli? – Marcin był upierdliwy, chciał, żebym wyszła naprzód myślami.
-Marcin, kurde, ja nie wiem, jak stoję z Leto, a ty się mnie pytasz, co będzie za 2 miesiące?
-Odpowiedz – był nieugięty.
-Ech… – westchnęłam ciężko i spojrzałam przed siebie. Drzewa, pozbawione liści, tworzyły coś w rodzaju tunelu, pośrodku którego jechaliśmy. Gałęzie uginały się od śniegu. Płatki lekko prószyły, nie zapowiadało się, aby w najbliższym czasie przestało padać. Szyje koni lekko parowały, a nasz oddechy zamieniały się w niewielkie obłoczki pary. Mróz przyjemnie szczypał w moje policzki. Zastanawiałam się nad przyszłością, jak mogłabym postąpić w różnych sytuacjach. W końcu zdecydowałam się odpowiedzieć kuzynowi, który w milczeniu kroczył na koniu obok mnie. – Jak uda się z Ezrą, wyrzucę Jareda z pamięci do tego czasu, dopóki między nami się coś nie popsuje. Masz rację, byłabym ostatnią dziwką, gdybym leciała na dwa fronty.
-No i się cieszę z podjętej decyzji – widziałam, jak na jego twarzy pojawia się uśmieszek.
-Ty lepiej powiedz, jak u Ciebie i Alicji – powiedziałam, szczerząc zęby.
-Daj se spokój, to był totalny niewypał – zaśmiał się. – Lubiła wszystko, czego ja nienawidziłem, i tak się mnie uczepiła, ze pod koniec niby-związku nie potrafiłem normalnie wyjść z domu, bo ona musiała wszystko wiedzieć, co robię, gdzie idę, jak jestem ubrany. Po prostu full kontrola. Wkurzyłem się, jak dała mi majtki chroniące moje dziewictwo i chciała mi siłą je ubrać, a kluczyk nosić sobie na szyi.
W tej chwili nie wytrzymałam i wybuchłam śmiechem. Marcin popatrzył na mnie i tylko z politowaniem pokręcił głową.
-Wybacz, stary, ale miałam wizję Ciebie w takich majtkach – powiedziałam w końcu, kiedy mój oddech się uspokoił.
-Rozumiem, wszyscy tak reagują na tę informację, dlatego się nią nie dzielę.
-Oj no, nie fochaj się – uśmiechnęłam się do niego.
Powrót minął nam na rozmowie, gdzie wszędzie było pełno podtekstów. Lubiliśmy krążyć wokół takich tematów, to właśnie one spowodowały, że się tak zbliżyliśmy do siebie. Wiem, ze to było idiotyczne, lecz jeśli chodzi o te sprawy to wiedzieliśmy o sobie wszystko. Nie, nie rozbieraliśmy się ani nie testowaliśmy na sobie różnych pozycji bądź całowania się, obrzydzało nas to. Ale jeśli chodzi o teorię, to się nawzajem szkoliliśmy i dzieliliśmy tym, co właśnie nam się przytrafiło. Tak się złożyło, że obydwoje byliśmy nadal czyści, czyli pierwszy stosunek cały czas był przed nami. Pomimo tego, co się działo w wakacje między mną a Jaredem, nie byłam jeszcze gotowa na to intymne zbliżenie.
Dojechaliśmy do miejsca, gdzie ognisko wesoło się paliło. Rozsiodłaliśmy konie i przywiązaliśmy je do drzewa, gdzie był przygotowany stosik siana, po czym dosiedliśmy się do wesołej gromadki. Poczęstowali nas upieczonym chlebem nad ogniem. Marcin wziął jeszcze kiełbasę, a ja z wiadomych powodów zadowoliłam się samym pieczywem. W ogniu leżały jeszcze owinięte w srebrną folię ziemniaki, które zrobią się dopiero za 50 minut, jak poinformował nas Jasiek.
Kiedy dzieci już odpoczęły po zjedzeniu swojego jedzenia, zarządzono bitwę na śnieżki. Podzieliliśmy się na dwie drużyny, ja byłam w jednym razem z Marcinem, Niną i Michałem, zaś Jasiu przygarnął moją siostrę, Zuzię, oraz Hanię. Wiem, że było nierówno, jeśli chodziło o ilość osób, jeśli jednak porównywało się siły drużyn, zachodziła równowaga, ponieważ nasi podopieczni byli najmłodsi z całej rodziny, przez co jeszcze nieporadni i niedoświadczeni. To była ich druga bitwa w życiu, jeśli dobrze pamiętam, dlatego nikt się nie buntował, że ja oraz Marcin byliśmy razem.
Zaczęliśmy budować gruby i wysoki na pół metra wał śnieżny, zaś młodsi przygotowywali kulki śnieżne. Daliśmy sobie po 20 minut na przygotowanie się do bitwy. Wygrywała ta drużyna, która po 10 minutach nawalania miała mniejsze straty.
Mimo że śnieg do najlepszych pod kątem lepienia nie należał, udało nam się przed upływem czasu ułożyć taki mur, jaki chcieliśmy. Mieliśmy budowę muru opatentowaną, bo prawie zawsze byliśmy razem w drużynie i to my byliśmy budowniczymi. Zbliżająca się bitwa nie należała do dużych, to miała być rozgrzewka przed świąteczną wielką bitwę rodzinną, gdzie brali udział wszyscy domownicy i goście przebywający w naszym domu. W tym roku robiliśmy ją 25 grudnia, bo wtedy miała być największa frekwencja ludzi. Tylko te osoby, które były chore bądź w ciąży, nie brały udziału i obserwowały starcie z okien w salonie, przygotowując w międzyczasie jakąś przekąskę i litry gorącej czekolady. Zastanawiałam się, kto w tym roku będzie tym nieszczęśnikiem. W sumie z naszej rodziny nikogo nie było takiego… Chyba.
-Marcin, czy jest ktoś w ciąży od nas? – spytałam się, kiedy formowaliśmy z nudów wieżyczkę.
Kuzyn podumał trochę.
-Jeśli dobrze zrozumiałem podteksty to Monika jest w ciąży z Bartkiem – powiedział po chwili.
-Żartujesz! – krzyknęłam, będąc trochę w szoku. – Przecież nie mają ślubu ani nic…
-Sądzę, że wszystko powiedzą w wieczór wigilijny, ślub pewnie też. Będzie impreza! – wyszczerzył do mnie zęby.
-Ta, na której mnie pewnie znowu nie będzie – zrobiło mi się po raz kolejny smutno, że przez mieszkanie w LA omija mnie tyle imprez rodzinnych. – Przynajmniej wiemy, kto zrobi nam czekoladę po powrocie po bitwie.
-Ktoś jeszcze będzie oprócz naszej rodziny? – spytał się z ciekawości.
-Tak, Litza przyjeżdża ze swoimi, więc szykuje się bitwa stulecia chyba. I dobrze, hehe.
-Przetestujemy wybudowanie naszej fortecy! – ekscytował się chłopak.
-W sumie po powrocie możemy zrobić próbną konstrukcję, nie chce za bardzo sprzątać w domu – mrugnęłam do niego, a ten się uśmiechnął.
-Nie ma sprawy, bardzo mi się ten pomysł podoba. A co, jeśli nas rozdzielą? – zmartwił się trochę.
-Nie rozdzielą nas, nie mają prawa – wyszczerzyłam zęby.
W tym momencie zadzwonił telefon, informując nas o tym, że czas się skończył. Schowaliśmy się za murem, patrząc, ile kulek zrobiły dzieciaki. Szczerze powiedziawszy, byłam pod wrażeniem, nie sądziłam, ze te małe żaby będą w stanie zrobić starannie tak dużą ilość śnieżek i dodatkowo je ułożyć w piramidę!
-Jestem z Was dumna – powiedziałam do dzieciaków, a na ich twarzy wykwitł ogromny uśmiech.
Położyliśmy się na brzuchu, obserwując przez wycięte w murku niewielkie otwory obóz nieprzyjaciela. Oni też trwali w milczeniu, czekając, jak zadzwoni jeszcze raz telefon, gdzie dźwięk oznaczał rozpoczęcie bitwy. Przed samym dzwonkiem wpadłam na genialną myśl.
-Michał… - wyszeptałam do ucha chłopaka. Nina i Marcin zbliżyli się głowami, zaciekawieni, co mam młodemu do powiedzenia.
-Cio? – zapytał się z podekscytowaniem w oczach.
-Pójdziesz za tą wieżyczkę – pokazałam ręką niedokończoną konstrukcję – i za nią zaczniesz robić śnieżki, kiedy zaczniemy się lać, ty wstaniesz, jak dam ci znać, i zaczniesz rzucać swoimi kulkami w Jasia, dobrze? My zajmiemy się niszczeniem ich muru, a ty zajmiesz się Jankiem. Jeśli choć na chwilę straci orientację, będzie to plus dla nas, bo stracimy na chwilę ich główną jednostkę atakującą. Jesteś dużym chłopcem, poradzisz sobie, prawda? – spytałam się chłopaka, pstrykając go lekko w nos.
-Tak! Michał będzie bohatelem! – wypiął dumnie pierś i przeszedł na czworaka do wskazanego miejsca, gdzie zaczął lepić swoje kulki śniegu.
W tym momencie zadzwonił telefon. Kiwnęłam głową do Marcina i podnieśliśmy się z klęczek, trzymając w dłoniach śnieżki, i rzuciliśmy na przeciwników pierwsze kule śniegu. Nina, choć mała, wiernie nam dotrzymywała tempa.
Przerzuciliśmy dużo kulek, a oni nie pozostawali nam dłużni. Kiedy zauważyłam, że Janek na chwilę zniknął za swoim ogrodzeniem, spojrzałam na Michała i kiwnęłam głową. Ten podniósł się, podekscytowany, z śnieżką. Widziałam z tej odległości jego zdekoncentrowanie, kiedy zauważył, że nie ma Jasia. Popatrzył na mnie z pytaniem, a ja położyłam nieznacznie palec na ustach. Zrozumiał, że musi czekać..
Po chwili Janek wynurzył się z dużą kulą śniegową. Michał zauważył ją i się przeraził, ale kiedy poczuł na swoim ciele mój wzrok, nieśmiało rzucił pierwszą kulę, która nie doleciała nawet do muru.
-Szybciej, Michał, bierz kolejną, bo będziemy na spalonej pozycji – mówiłam nerwowo, dorabiając kolejne śnieżki, bo zapas dawno nam się skończył.
Młody schylił się po kulkę, wziął zamach i rzucił ją już mocniej. Trafił idealnie w czasie, bo kiedy śnieżka doleciała na twarz Janka, ten wyrzucał już swoją kulę. Przez chwilową dekoncentrację źle wypuścił swoje dzieło i kula, zamiast się rozbić na naszej wieżyczce, rozpadła się kilka centymetrów przed nią. Pokazałam wyciągnięte kciuki Michałowi, a ten, z zarumienionymi policzkami, uśmiechnął się do mnie szeroko.
Końcowy efekt był do przewidzenia – wygraliśmy miażdżącą przewagą pomimo posiadania w swoich siłach dwie niedoświadczone osoby. Usiedliśmy przy żarzącym się ogniu, otrzepując się ze śniegu, i w ogólnym śmiechu zjedliśmy gorące ziemniaki.
Zasypaliśmy ognisko śniegiem, Jasiu przyczepił konie do sań. Zapakowaliśmy się na swoje miejsca i już spokojnym tempem wróciliśmy do stajni. Byliśmy wszyscy zmarznięci i zmęczeni, w końcu na dworze znajdowaliśmy się już jakieś 4 godziny. Spojrzałam na zegarek w telefonie. Dochodziła 15. Zaczynało pomału robić się szaro. Dlatego nienawidziłam zimy, za szybko robiło się ciemno.
Dojechaliśmy pod stajnię. Dzieci pobiegły do domu, Jasiu wziął się za konie a ja z Marcinem poszliśmy za stajnię, chcąc przetestować naszą budowę zamku. Wiedzieliśmy, że nie skończymy tego dzisiaj, ale chcieliśmy chociaż podstawę zbudować. Lubiliśmy takie ręczne robótki.
Na szczęście przed godziną wielkiej bitwy budownicze mieli 5 godzin na wybudowanie swojej fortecy. Przez środek pola bitwy przechodziła wówczas biała zasłona, chcąc zapewnić dyskrecję budowniczych, a okna w domu od strony bitwy były pozasłaniane. Nie problem było w sumie podpatrzeć, ale była niepisana umowa, żeby przeciwnicy do ostatniej minuty nie wiedzieli, co drugi obóz dla nich przygotował.
Byłam bardzo ciekawa, kto przypadnie mi w tym roku do wielkiej bitwy. Miałam nadzieję, że poza Marcinem oczywiście, trafi się Litza, bo on zawsze miał dobre pomysły na wykończenie zamku, które się przydawały w strategicznych momentach.
Kiedy słońce już zaszło, a na dworze zrobiło się tak ciemno, że nie widzieliśmy wyciągniętych przed siebie dłoni, wstaliśmy z śniegu i popatrzyliśmy na szkielet powstawianego zamku.
-Wygląda nieźle – rzekł w końcu Marcin, podziwiając nasze dzieło. – Mam nadzieję, że nikt tego nie zobaczy.
-Spoko głowa! – rzuciłam, odwracając się od konstrukcji i idąc w kierunku domu. – Obudzimy się jutro wcześniej i skończymy to, po czym zniszczymy sobie.
-O której chcesz się obudzić? Tylko proszę, nie o 8 rano.. – jęknął.
-Haha, Marcin, spoko głowa, ja też lubię sobie pospać… - westchnął z ulgą. – Obudzę nas o 8:10.
-Nienawidzę Cię – wyszeptał ze złością, a ja parsknęłam śmiechem, że konie zaciekawione spojrzały na mnie, co wyprawiam, ponieważ właśnie przechodziliśmy przez stajnię.
Weszliśmy do domu, a ja od razu zauważyłam nowe buty, których wcześniej nie było. Czyli rodzinka w komplecie. Zdjęliśmy ubranie wierzchnie i wkroczyliśmy do salonu, skąd dochodził gwar rozmowy. W powietrzu było czuć zapach pieczonego piernika. Napawałam się nim, bo to był cudowny aromat. W kącie w przedpokoju stał wazon z świeżo obciętymi gałązkami świerku. Dopiero teraz poczułam tą cudowną świąteczną atmosferę.
Kiedy wkroczyliśmy do salonu, nowoprzybyli wstali, aby się z nami przywitać. Była ciotka z mężem, kuzyn oraz 2 kuzynki ze swoimi wybrankami. Kiedy witałam się z starszą, od razu zauważyłam inną, luźniejszą odzież. Spojrzałam na nią pytająco, a ta nieśmiało kiwnęła głową, potwierdzając moje przypuszczenia, że faktycznie była w ciąży. Uśmiechnęłam się do niej ciepło, po czym usiadłam w swoim fotelu, który nadal był wolny. Nauczyli się już, że to jest miejsce święte i nietykalne.
Standardowo rozmawialiśmy kilka godzin o wszystkim i o niczym. Matki położyły swoje młodsze dzieci po 22, kiedy te, ledwo stojąc na nogach, zasypiały w miejscu. Ja zmyłam się koło północy razem z Marcinem, bo jeśli chcielibyśmy kontynuować budowę zamku przed innymi, musieliśmy wcześniej wstać.
Udało mi się obudzić koło 8:30, co było wyczynem w domu. Przetarłam zaspana oczy i wczułam się panującą ciszę. Wiedziałam, że za kilka minut zostanie ona przerwana codziennymi rozmowami, hałasem dzieci, ale póki co wszyscy domownicy spali. Lubiłam taką atmosferę, kiedy było słychać tylko wiatr hulający na dworze.
Ubrana już zeszłam na palcach piętro niżej z zamiarem zakradnięcia się do pokoju kuzyna w celu obudzenia go. Jakie było moje zdziwienie, kiedy, będąc jeszcze na schodach, zobaczyłam, że drzwi od jego pokoju się otwierają i wychodzi przez nie Marcin już całkowicie ubrany.
-Wow – szepnęłam do niego. – Jednak umiesz się obudzić wcześniej.
Wzruszył ramionami.
-Zamek dobra rzecz, odeśpi się jak wrócę do domu – powiedział, podchodząc do mnie. – Jemy coś przed wyjściem? – zapytał się, a z jego brzucha dobiegł mnie odgłos burczenia.
-Nie wypuszczę nas z pustymi brzuchami – wyszczerzyłam do niego zęby. – Pewnie się weźmie słodkie bułeczki, widziałam, ze mama jakieś zrobiła.
Zeszliśmy na dół, do kuchni. Wzięliśmy suchy prowiant w ręce, trochę herbaty w termosie, ubraliśmy się w buty i kurtki, z kaloryferów zabraliśmy ciepłe rękawiczki, po czym spokojnym spacerkiem wyszliśmy na dwór. Pogoda była piękna, słońce świeciło, odbijając się w świeżej warstwie śniegu, oślepiając nas. W powietrzu czuć było świeżość, a mróz szczypał w odkryte części ciała. Patrzyłam w termometr i miało być dzisiaj 15 stopni mrozu, czyli jakieś tragedii nie było.
Szliśmy przez świeże zaspy. Z stajni dochodził nas hałas codziennego oporządzenia koni. Tym razem nie przechodziliśmy przez nią, nie chcieliśmy przeszkadzać stajennym w ich pracy. Obeszliśmy budynek i znaleźliśmy się przed naszą konstrukcją.
-Wow – powiedział Marcin, kiedy tylko naszym oczom ukazało się wczorajsze dzieło.
Też wpadłam w zachwyt, nie wiedziałam, że zdołaliśmy tyle zrobić. W ciemnym świetle, jak kończyliśmy, niewiele było widać, dlatego dopiero teraz dotarło do nas, ile zrobiliśmy. Mury miały już ponad metr wysokości, z każdego narożnika wystawały konstrukcje wieżyczek, zaś pośrodku było niewielkie schronienie na kulki śnieżne.
-Marcin, nie burzmy tego – wyszeptałam. Popatrzył na mnie pytająco. – Zróbmy z niego taki prawdziwy zamek, to się potem dzieciaki będą miały gdzie bawić, kiedy będzie już po bitwie.
-Dobra myśl – odpowiedział. – Tylko gdzie będziemy go budować?
-To proste, musimy zburzyć nasz schron na kulki śniegu i na jego miejscu wybudujemy zamek.
Wzięliśmy się do roboty. Po kilkunastu minutach dołączyli do nas znudzeni stajenni, więc robota szła szybciej. Pracowaliśmy pieczołowicie nad budową, podzieleni na kilka grup. Jedna zwoziła śnieg taczkami, druga formowała tył zamku, trzecia przód, a czwarta siedziała w środku i robiła komnaty oraz schody. Tak, ten zamek był ogromny, podejrzewaliśmy, że może uda nam się zbudować, poza parterem, pierwsze piętro. To byłby niesamowity wyczyn, bo do tej pory nasze budowy zamku kończyły się na 3 komnatach na parterze, jeszcze nigdy nie próbowaliśmy dobudować piętra. Na szczęście z pomocą przyszedł nam najstarszy stajenny, pan Tomek, który budował niejedne zamki ze śniegu w dawnych czasach, zresztą później pracował na budowie, to i doświadczenie w tym miał niemałe.
Kiedy na zegarze wskazówki wskazywały 12, odsunęliśmy się od pnącego się w górę zamku. Wyglądał imponująco, mimo że nie był jeszcze skończony. Wraz z kuzynem wróciliśmy do domu, podczas gdy ekipa, która nie miała nic ciekawego do roboty, bo wszystko było zasypane, a konie miały dzisiaj kowala, więc nie mogły uczestniczyć w treningach, kończyła budowę zamku.
Nie zdążyliśmy wejść na schody domu, a drzwi się szeroko otworzyły i wyleciały z nich wszystkie dzieci i kilku dorosłych, którzy nieśli najprzeróżniejszej wielkości pudła. Domyślałam się, że nadszedł kultowy czas ubierania choinek. Spojrzałam na Marcina, który się szeroko uśmiechnął. Lubiliśmy takie zabawy, lepienie zamków, bitwy śnieżne, ubieranie choinek. Tak, święta to magiczny czas.
Przypadła nam największa choinka, która stała tuż przy wejściu do domu. Razem z nami pomagały nam 2 starsze kuzynki, które były siostrami (tak, te z chłopakami i ta jedna w ciąży, która nazywała się Monika, zaś druga miała na imię Helena). Otworzyłam pudełko, aby zobaczyć, jakie kolory nam przypadły. Złoto i czerwień, pięknie. Ucieszona zatarłam dłonie.
-Marcin! – rzuciłam do kuzyna. Spojrzał na mnie pytająco. – Strąć śnieg z gałązek!
Zrobił to, co mu kazałam. Zaczęliśmy dekorację od długich, ogrodowych lampek ozdobnych. Drzewko miało jakieś 3 metry wysokości, więc Marcin musiał wejść na drabinę, żeby na szczycie zawiesić czubek oraz początek lampek. Potem okręcał wokół drzewka, schodząc coraz niżej.
Kiedy wtyczka opadała swobodnie na ziemię, wzięliśmy w dłoń bombki i zaczęliśmy je rozwieszać, śpiewając pod nosem najprzeróżniejsze polskie kolędy. Po chwili do naszego śpiewu dołączyła się reszta domowników, ciesząc się z nadchodzących świąt. Jak kolęda się skończyła i zapanowała cisza, doleciał nas głośny, lecz trochę przytłumiony, śpiew dochodzący zza stajni. Uśmiechnęłam się szeroko. Stajenni chcieli pobawić się na głosy i sprawić, że będą bardziej słyszalni.
-Maja – mama do mnie podeszła i pochyliła się nad uchem, aby wyszeptać mi wiadomość. – idź do domu po mikrofon i włącz zewnętrzne głośniki, zobaczymy, kto tu wygra.
Poleciałam szybko do salonu, nie zdejmując butów, bo nie było na to czasu, znalazłam leżący w szafie mikrofon, włączyłam sprzęt i po chwili stałam znów przy swojej choince. Podałam rodzicielce mikrofon. Mama miała piękny głos, ludzie kochali ją słuchać, bowiem nieczęsto dawała swoje popisy wokalne. Byłam ciekawa, co zaśpiewa, jeśli „cichą noc” to wiedziałam, że zaraz wszystkie roboty na chwilę ustaną, a ludzie będą wsłuchani w jej głos, zamyślą się nad swoim życiem.
-Cicha noc, święta noc… - zaczęła śpiewać wysokim tonem mama.
Tak jak podejrzewałam, wszyscy przerwali na chwilę ozdabianie domu i kołysali się w rytm wyimaginowanej melodii. Nie chcąc popadać w ten trans, sama dołączyłam się do śpiewania. Początkowo patrzyli na mnie, jakbym co najmniej zabrała im mózg, ale po chwili sami dołączyli do wspólnego śpiewania. Stajenni, dotychczas znajdujący się poza naszym wzrokiem, stanęli niedaleko nas i również śpiewali. Słuchałam nas i popadałam jednak w trans, w tą dziwną melancholię.
Po kolędzie wszyscy zaczęliśmy bić brawa, a mama się nieśmiało uśmiechnęła i lekko przed nami dygnęła.
-A teraz do roboty, bo będzie ciemno niedługo, a choinki nadal nieubrane! – zawołała w końcu, kiedy zapanowała cisza.
Z nowym żywiołem zabraliśmy się za dokańczanie naszej roboty. U nas zostało tylko kilka bombek do rozwieszenia oraz położenie łańcuchów na gałęzie.
Skończyliśmy jako ostatni. Wszyscy weszli już do domu, chcąc się napić gorącej czekolady, tylko my nadal tkwiliśmy na dworze, chcąc ubrać choinkę najpiękniej jak tylko potrafimy. Nie zawieszaliśmy byle gdzie bombek, wszystko miało swój określony schemat, według którego się trzymało. Łańcuchy były zawieszone symetrycznie i w odpowiedniej odległości od siebie. Daliśmy dodatkowy efekt, przyprószając lekko śniegiem nasze gotowe drzewko. Nieskromnie powiem, że prezentowało się najlepiej na tle innych choinek.
W korytarzu zdjęliśmy buty oraz kurtki i weszliśmy do salonu, gdzie wszyscy już siedzieli, delektując się gorącą czekoladą. Nalaliśmy sobie w kubki gorącą ciecz i z apetytem zaczęliśmy ją pić, czując, jak gorący napój rozgrzewa nasze zamarznięte ciało. Wszyscy rozmawiali o nadchodzących świętach i planach na przyszły rok, tj gdzie i kiedy ma być komunia, chrzciny itd. Po jakimś czasie ojciec wyszedł na chwilę i wrócił po 20 minutach z ściętą choinką kupioną w szkółce leśnej. Postawił ją w rogu pokoju, w miejscu, gdzie zawsze stało u nas drzewko. Tym razem choinkę ubierała tylko trójka najmłodszych dzieciaków obecnych w gronie, czyli wypadło na Michałka, Ninę oraz Hanię, plus najstarszy członek rodziny – dziadek. Mama zniosła im pudełka. Przystąpili do ubierania choinki, a my siedzieliśmy, obserwując ich i zazdroszcząc, ze nie możemy sami tego robić.
Specyficzną cechą ozdób na choinkę znajdującą się tutaj, w środku, był fakt, że wszystkie zostały ręcznie zrobione i były przekazywane z pokolenia na pokolenie. Jako że u nas najczęściej dobywały się imprezy, dziadkowe przekazali nam pudełka z wyrobami. Najstarszy aniołek, który zawsze znajdował się na czubku, był robiony przez moją praprababcię na drutach. Pomimo upływu czasu nadal prezentował się wspaniale, pewnie dlatego, że dbaliśmy o każdą ozdobę, obchodziliśmy się z nimi jak z perełkami.
Kiedy zawieszono ostatnie dekoracje, ustawiliśmy się przy choince do wspólnej pamiątkowej fotografii, którą zawsze staraliśmy się robić dzień przed wigilią. Nie wiedziałam, czemu tak było, ktoś kiedyś tam u nas tak wymyślił, więc tego się trzymaliśmy. Wzięłam aparat, popatrzyłam przez niego na rodzinkę, czy wszystkich obejmuje, włączyłam samowyzwalacz i szybko pobiegłam zająć miejsce obok Marcina. Flesz błysnął i tatusiowe wypuścili powietrze z płuc, które wstrzymali, żeby mieć na zdjęciu płaski brzuch. Zawsze się z nich śmiałam, teraz też zaśmiałam się cicho razem z innymi osobami. Tato spojrzał na mnie wymownymi oczami, a ja się szeroko uśmiechnęłam do niego, po czym ten pokręcił tylko głową.
Jako że była już późna godzina, najmłodsze dzieci położono spać, a starsi zostali i zaczęli pić alkohol, czyli piwo, wódka itd, rozmawiając o życiu. Ja wróciłam do pokoju, bo chciałam ubrać swoją choinkę. Nie była ona prawdziwa, ale liczył się sam fakt, że była.
Weszłam na strych i wzięłam swoje drzewko oraz swoje ozdoby, po czym z rzeczami wkroczyłam do pokoju. Kiedy ułożyłam drzewko na swoim miejscu, usłyszałam ciche pukanie do drzwi.
-Proszę! – krzyknęłam.
Do pokoju wszedł Marcin, zamykając za sobą drzwi i stojąc obok mnie.
-Nie przeszkadzam? – zapytał się nieśmiało.
-Pewnie, ze nie! Tylko jeszcze jedno drzewko muszę ubrać – odpowiedziałam mu.
-Pomóc Ci? – spytał się.
-Pewnie! – rzuciłam radośnie, że nie będę sama na ten czas.
Ubraliśmy choinkę, rozmawiając o tym, kto jakie prezenty dostanie. Wiem, że byliśmy już za duzi na takie rozmowy według innych, jednak nadal czuliśmy się małymi dziećmi, które w kolację wigilijną czekają tylko na ten moment, kiedy do pokoju wkroczy Mikołaj, otworzy wór z prezentami i rozda podarunki. Udawało nam się stosunkowo długo oszukiwać młodszych przez to, że rzadko kto Mikołajem był ktoś z rodziny, zawsze prosiliśmy o to sąsiada bądź stajennego, aby mógł być brodatym panem w czerwonym stroju.
Kiedy skończyliśmy ubierać drzewko, a tematy do rozmów na chwilę się skończyły, powiedziałam, że możemy w sumie poczytać w pidżamach, jak za dawnych dobrych czasów. Kuzyn się zgodził i poszedł do pokoju, aby się przebrać w swoje spodnie i koszulkę oraz wziąć czytaną książkę, a ja poleciałam do łazienki wziąć kąpiel. Umyłam się, rozczesałam włosy, założyłam swoją odzież nocną i wróciłam do pokoju. Jego jeszcze nie było. Obróciłam łóżko o 90 stopni, rozłożyłam je i przygotowałam dwie poduszki oparte o ścianę. Położyłam się, przykryłam się kołdrą i wzięłam do ręki „Dallas 63” Kinga, którą akurat czytałam po angielsku, gdyż książkę zakupiłam w LA. Po przeczytaniu jednego zdania do pokoju wszedł Marcin.
-Siema – przywitałam go.
-No cześć! – odpowiedział, kładąc się obok mnie.
-Dawno się nie widzieliśmy – rzuciłam mu. – Co czytasz?
-Ach, lekturę, „Lalka” – powiedział, przykrywając się swoją kołdrą. – A ty?
-Kinga standardowo, w końcu dorwałam się do Dallas, bo nie mogłam ciągle kupić tej książki, zawsze brakowało albo pieniędzy w portfelu albo nie było jej na stanie albo nie miałam czasu, żeby kupić poza tym, co miałam kupić.
-Ale widzę, że w końcu dorwałaś – popatrzył na okładkę. – Amerykańskie wydanie?
-Tak, poleciałam do LA specjalnie po książkę – zaśmiałam się.
Pośmialiśmy się i zaczęliśmy czytać.

Obudziło mnie jasne światło w pokoju. Otworzyłam oczy. Leżałam głową na ramieniu Marcina, a książkę trzymałam grzbietem do góry, położoną na kołdrze na ostatniej stronie, którą czytałam. Powodem mojego przebudzenia było słońce wpadające do pokoju. Jakimś dziwnym trafem zdołałam wcześniej wyłączyć światło, zanim usnęłam. Pamiętałam, ze Marcin padł przede mną, leżąc na poduszce, więc zabrałam mu książkę i włożyłam zakładkę w odpowiednie miejsce, ale swojego zaśnięcia w ogóle nie pamiętałam.
Wyszłam w łóżka delikatnie, nie chcąc obudzić kuzyna, i założyłam na siebie puchowy szlafrok, stopy włożyłam w kapcie i zeszłam na dół. Było po 7-ej rano dopiero, mimo to po kuchni krzątała się mama z babcią, piekąc ciasta dla DD. Były na nogach od 4-ej rano, a zrobiły dopiero 10 ciast, więc została im jeszcze połowa. O 10-ej będę mogła już jechać z nimi, ale nadal nie wiedziałam, z kim miałam to zrobić.
-Z kim jadę do Domu Dziecka? – zapytałam się, kiedy wkroczyłam do kuchni.
-Jedzie z Tobą wujek Michał oraz Marcin – poinformowała mnie mama, mieszając mikserem w garnku.
-Ooo, to fajnie. Jakie ciasto teraz robicie? – spytałam się, zerkając z ciekawością do misek, jednak za wiele ich zawartość mi nie powiedziała.
-Sernik, nie mamy pomysłów już, więc 4 serniki pieczemy, po dwa dla każdego domu – odpowiedziała babcia, która wyrabiała drugą masę ciasta.
-Pomóc w czymś? – zadałam pytanie rodzicielce.
-Przygotuj śniadanie, to nie będziemy musiały się odrywać od pracy – rzekła.
-Nie ma sprawy – powiedziałam.- Szwedzki stół?
Pokiwała twierdząco głową. Otworzyłam lodówkę, wyjęłam kilka rodzajów serów, które trzeba było pokroić, oraz pomidory, ogórki i rzodkiewki. Pokroiłam wszystko w plastry, poukładam na talerzach i zaniosłam je do jadalni, po czym wróciłam po różne rzeczy gotowe, niewymagające krojenia, typu grzyby ze słoika, papryczka, ogórki, serki w pojemnikach. Na samym końcu położyłam talerze oraz sztućce wraz z masłem i chlebem. Zrobiłam ciepłą herbatę w dużym termosie, podstawiłam szklanki i cukier. Zrobiłam sobie dwie kanapki, nalałam gorącego trunku do kubka i zjadłam w milczeniu i samotności śniadanie. Dochodziła ósma, kiedy skończyłam jeść, a do jadalni wparowali się inni domownicy.
Wróciłam na górę, gdzie Marcin nadal smacznie spał. Przebrałam się w rzeczy na dwór i usiadłam na podłodze, chcąc zapakować swoje prezenty dla rodziny. Najpierw poszła paczka dla Marcina, bo nie wiedziałam, kiedy się obudzi. Kupiłam mu kilka książkach autora, którego kochał najbardziej – Coelha. Zawsze miałam bekę, że go lubi, bo sama za nim nie przepadałam, a jego lekturę uważałam za powierzchowną, mimo to starałam się uszanować jego gust.
Kiedy jego książki były zapakowane w papier i włożone do czerwonego, dużego worka, wzięłam się za prezenty rodziców. Dla mamy miałam delikatną biżuterię zakupioną w LA, a dla ojca płytę Iron Maiden kupioną w antyku w LA za niemałe pieniądze, ale nie było mi szkoda, bo to była edycja 100 pierwszych płyt wydanych przedpremierowo i podpisanych przez wszystkich członków zespołu. Wiedziałam, że tato zawsze o takiej marzył, i mu się nie dziwiłam, bo gdybym sama była zagorzałym fanem tego zespołu, chciałabym jak najbardziej posiadać w swoich łapach taką płytkę. Dla siostry kupiłam kilka ubrań, wiedziałam, ze będzie potem nimi szpanowała w szkole. Niech się cieszy młoda!
Dla reszty rodziny kupiłam już mniej znaczące rzeczy, bo nie wiedziałam, co kto lubi. Tylko tą trójkę znałam na tyle dobrze, żeby wiedzieć, co kupić. Ostatnią rzeczą, jaką wyjęłam, było niewielkie pudełeczko na biżuterię. Otworzyłam je i zobaczyłam okrągły wisiorek, na którym, w triadzie, było wpisane JARED. Uśmiechnęłam się smutno, bo wiedziałam, że nie dam rady przekazać Leto prezentu z okazji urodzin i świąt. Miałam nadzieję, że będzie nam dane się spotkać po moim powrocie do Miasta Aniołów. Włożyłam z powrotem biżuterię do worka i zaciągnęłam prezenty do swojej tajemnej skrytki. Kiedy z niej wyszłam, Marcin zaczął się przebudzać. Uśmiechnęłam się do niego, kiedy na mnie popatrzył.
-Która godzina? – zapytał się, przeciągając się.
-Dochodzi dziewiąta. Wstawaj, jedziesz ze mną zawieźć ciasta do DD – poinformowałam go, po czym zeszłam na dół.
Krzątałam się na dole, sprzątając wszystko, co tylko się dało, i chowając do toreb gotowe ciasta. Już wszyscy wstali, podnieceni faktem, że była dzisiaj wigilia. Każdy mało jadł, żeby być głodnym do samej kolacji.
Równo o 10 stanęliśmy w trójkę w kuchni i czekaliśmy, jak dopiecze się ostatnie ciasto. Byliśmy już poubierani i niecierpliwiliśmy się.
-Długo jeszcze? – zapytał się wujek.
-Michał, nie marudź, zadajesz pytanie co 10 sekund – mama wywróciła oczami.
-No kurczę, nie lubię czekać – wymamrotał.
-Zauważyłam – odpowiedziała z przekąsem.
W końcu zabipał piekarnik, a my stanęliśmy w pełnej gotowości. Mama wyjęła ciasto i włożyła je do torebki. Chwyciłam zdobycz i ruszyliśmy na zewnątrz. Na dworze była taka sama temperatura i pogoda jak wczoraj w południe, nie padał śnieg a słońce przyjemnie świeciło. Wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy. Wujek puścił kilka świątecznych piosenek, które znaliśmy, więc po chwili w aucie rozlegał się nasz śpiew.
Po 15 minutach byliśmy na miejscu. Wzięłam z bagażnika 3 blachy, Marcin tyle samo a wujek 4, i weszliśmy do środka. Na progu przywitała nas dyrektorka Domu Dziecka.
-Dzień dobry – powiedziałam jej, uśmiechając się ciepło. Kobieta-złoto, potrafiła, pomimo małej ilości pieniędzy, prowadzić ten ośrodek w nienagannym stanie.
-Witaj, Maju! Jak się cieszę, że Cię widzę! – odpowiedziała mi, cała rozpromieniona. – Zapraszam do naszej salki, dzieciaki już czekają na ubieranie choinek!
Położyliśmy ciasta na stole, zdjęliśmy kurtki oraz buty, i w kapciach weszliśmy do środka pokoju. Pomieszczenie było ogromne i przestrzenne. Na środku znajdowała się ogromna, rozłożysta choinka, wokół której siedziały dzieciaki w wieku 2-12 lat. Starsze były w innym ośrodku, któremu też dowodziła ta sama dyrektorka, a młodsze, jako że jeszcze były za młode w uczestniczeniu w tym spotkaniu, więc przebywały w swoich pokojach.
Co rok tu byłam, i co rok te spotkania były specyficzne, jedyne w swoim rodzaju. Zawsze było mi smutno, kiedy widziałam te dzieciaczki, że nie wiedzą, co to znaczy domowe ciepło, rodzina, miłość, dlatego za każdym razem starałam się być jak najbardziej kochającą i uczynną osobą. W dzisiejszy dzień trzeba było takim być, czułam to w sobie. Otwierałam się dla tych dzieci, byłam przy nich całym swoim ciałem i duszą.
Wśród zgromadzonych, na oko 30 dzieci, zobaczyłam kilka znajomych twarzy. Na widok tych osób ciepło się uśmiechnęłam. Wszyscy zgromadzeni w tym pokoju byli już odświętnie ubrani, a na ich twarzy wyczytałam lekkie zdenerwowanie. Mimo że wiedziały, co się będzie działo, zawsze były niecierpliwe momentu, w którym zaczniemy wspólnie ubierać drzewko świąteczne.
-Kochane dzieci, przyjechała do nas ciocia Maja! – przedstawiła mnie dyrektorka, chociaż nie musiała, bo pewnie wszystkie mnie znały. – A wraz z nią przybyło 2 elfów, wujek Michał i wujek Marcin – zapowiedziała dwóch mężczyzn.
-Dzień dobry! – zawołał głośno dzieci, przejęte.
Marysia, dziewczynka, która siedziała tu o początku i miała teraz 5 lat, jeśli dobrze pamiętałam, nie wytrzymała i wstała na nogi, biegnąc do mnie i przytulając się do mnie. Odwzajemniłam jej uścisk, wzruszona, bowiem mała zaczęła płakać, szepcząc, że tęskniła za mną. Po chwili i w moich oczach pojawiły się łzy.
-Gdzie byłaś? – zapytała się mnie dziecinnym głosikiem, kiedy popatrzyła na mnie swoimi błękitnymi oczami.
Pogłaskałam ją po jej blond loczkach. Nie miałam pojęcia, jak ktoś mógł porzucić tak prześlicznego aniołka? Ta dziewczynka to było najpiękniejsze stworzenie pod słońcem, miałam do niej zawsze największy sentyment, i mimo że starałam się rozdzielać swoje serce po równo, ona za każdym razem porywała mój największy fragment miłości.
-Za oceanem, w mieście Aniołów – odpowiedziałam jej.
-Dlatego tak rzadko tu teraz będziesz? – w jej głosie wyczułam smutek.
-Tak.. .Ale nie smuć się! – rzuciłam szybko, widząc, że mała zacznie zaraz płakać. – W wakacje będziemy się codziennie widziały – uśmiechnęłam się do niej, pstrykając lekko w nosem.
Marysia szeroko się uśmiechnęła i mocno mnie objęła z radości.
-Hej hej, bo mnie udusisz! – powiedziałam ze śmiechem. – Chodźmy ubierać choinkę – pociągnęłam ją za rączkę w stronę drzewka, które już zaczynało być coraz bardziej kolorowe.
Po 10 minutach choinka stała ubrana w wszystkie ozdoby. Chłopaki usiedli na podłodze i bawili się z dziećmi, a ja podeszłam do dyrektorki, która stała w framudze drzwiach.
-Jak sytuacja ośrodka? – spytałam się jej.
-Stabilna, w końcu – uśmiechnęła się do mnie. – Wyszliśmy na prostą, ponieważ dostaliśmy od państwa unijną dotację na prowadzenie takich domów plus dofinansowuje nas Orlen, nie mam pojęcia, skąd dowiedzieli się o naszym ośrodku, ale postanowili przekazywać co miesiąc kilka tysięcy, za które zakupiliśmy już nowe łóżka dla podopiecznych.
-To świetnie! – ucieszyłam się tą wiadomością, bo zawsze przejmowałam się losami ośrodka. Rodzice chcieli dać kilka razy pieniądze, jednak dyrektorka za każdym razem się mocno sprzeciwiała temu, mówiąc, że i tak wystarczająco dużo robimy i że nie przyjmie wpłaty. W końcu zrezygnowaliśmy, ale i tak staraliśmy się kupować co jakiś czas nowe ubrania bądź zabawki dla dzieci.
Podeszła do nas Marysia i popatrzyła na mnie.
-Co jest, Marysiu? – uśmiechnęłam się do dziewczynki.
-Mam dla Ciebie prezent – powiedziała nieśmiało, patrząc na dyrektorkę, panią Dorotę.
-Jaki? – zainteresowałam się.
-To niespodzianka – rzekła tajemniczo. – Pójdziesz ze mną po niego?
-Oczywiście! – spojrzałam na dyrektorkę, która lekko kiwnęła głową. – Prowadź mnie, Aniołeczku!
Zaprowadziła mnie do korytarza, a potem na schody, na pierwsze piętro, gdzie znajdowały się pokoje dzieci. Stanęłyśmy przed drzwiami do jej pokoju.
-Tam jest niespodzianka – powiedziała cicho.
-Nie wchodzisz ze mną? – spytałam się, zaciekawiona.
Pokręciła główką.

-Musisz sama wejść – uśmiechnęła się do mnie, puściła mnie za dłoń i odsunęła się kilka kroków do tyłu.

____________

Eeee, tak, ten teges, może ktoś mnie pamięta XD