wtorek, 21 października 2014

Rozdział 36, "Kartka z kalendarza - grudzień 2013, część 1"

Nie miałam okazji w tym miesiącu zamienić z Jaredem żadnego słowa bądź zdania z prostego powodu – obydwoje mieliśmy bardzo dużo na głowie. Mnie przytłaczały studia i mnóstwo nauki, co oczywiście nie było dla mnie zaskoczeniem, jednak ostatnio zakres materiału był tak ogromny, że zwyczajnie siedziałam całymi dniami i nocami w pokoju, gdzie zakuwałam w towarzystwie litrów kawy oraz spokojnej muzyki, że nie próbowałam się kontaktować z Leto, a i on nie wykonał żadnego ruchu w tym kierunku, bo tak samo jak ja ostro harował, gdyż Emma zarzuciła mu zimową trasę po Ameryce Południowej. Nasz kontakt ograniczył się do jednego sms-a dziennie.
Tęskniłam za nim, za naszymi długimi rozmowami, odpoczywaniu przy kominku w jego domu. Czasami brakowało mi po prostu jego osoby koło siebie. Już nie chodziło o samo całowanie się bądź dotykanie, tylko o obecność, po prostu bycie i istnienie obok siebie. Brakowało mi jego głosu, tak ciepłego i przyjaznego, jego błękitnego spojrzenia, które zawsze, nieważne, w jakich stosunkach będziemy, przyprawiają mnie o przyjemne dreszcze.
Było mi z tego powodu oczywiście trochę smutno, no bo przyznajmy, komu by nie było? Jednak nie miałam czasu nad tym się zadumać, gdyż kolokwium goniło kolokwium, a wykładowcy stali się bardziej cięci ze względu na zbliżającą się przerwę świąteczną oraz sesję. No właśnie, sesja. Miałam ją zaplanowaną na początek lutego, a już musiałam pomału przygotowywać sobie notatki do nauki styczniowej, gdyż wiedziałam, że potem zwyczajnie nie dam rady.
W grudniu poza nauką były też przyjemne aspekty, jak i wizje – w końcu mogłam wrócić do rodziny na święta bożenarodzeniowe. Już na początku miesiąca weszłam na stronę wyszukiwarki połączeń samolotowych, aby znaleźć lot z LA do Łodzi. Nie wiedziałam, czy akurat trafi mi się bezpośredni, więc drżałam lekko, modląc się w duszy, aby jednak był takowy lot. Wstukałam w klawiaturę datę 20 grudnia, gdyż to wtedy miała mi się zacząć przerwa świąteczna na uczelni. Stukałam zniecierpliwiona palcami o blat biurka, patrząc, jak ładuje mi się strona, wyszukując najlepszych połączeń w danym dniu.
-Szybciej, ty stara kupo złomu – warknęłam do swojego laptopa Lenovo, który był kupiony dopiero w październiku, jednak nie przeszkadzało mi to nazywać go starym i bezużytecznym sprzętem. – Bo Cię wyrzucę, jak za 2 sekundy się nie załadujesz!
Jak zwykle zadziałało, a na monitorze pojawiły się różne loty. Kilka lotów proponowało przesiadkę a to w Paryżu, a to w Berlinie, jednak, mając jakąś małą szansę, przewinęłam stronę na dół i nie dowierzyłam własnym oczom, bowiem był jeden bezpośredni lot prosto do mojej kochanej Łodzi! Krzyknęłam radośnie, jednak kiedy zobaczyłam cenę, mina mi lekko zrzedła. Może i do biednych nie należałam, jednak 5tysięcy za podróż w jedną stronę to jednak dużo, zwłaszcza że z Warszawy leciałam bezpośrednim za niecałe 3 tysiące. Czego się jednak nie robi dla rodziny i swojego ukochanego kraju? Już chciałam sobie rezerwować lot, kiedy palnęłam się w czoło.
-Maja, Ty idiotko, przecież masz legitymację studencką, która uprawnia Cię do wszelakich ulg w połączeniach międzykontynentalnych! – krzyknęłam na cały głos.
Jak dobrze, że dom, w którym zamieszkiwałam, był opuszczony przez moją współlokatorkę! Luizę, jak zwykle w weekend, wywiało do najbliższego klubu. Póki co nie miałam z nią żadnych problemów, z czego się poniekąd cieszyłam. Ale powiedzmy sobie szczerze, który znajomy Emmy nie byłby dobrze ułożony? Poza tym, że lubiła sobie wypić i pohałasować w niektóre dni, wszystko było w jak najlepszym porządku. Nie zakupmlowałyśmy się jakoś mega, jednak byłyśmy na jak najlepszej drodze, aby to się stało.
Powróciłam do wyboru lotów i tym razem, przy wybieraniu swojego lotu, zaznaczyłam opcję „Student”, dzięki czemu cena zmalała o 50%, bo taką ulgę mieli studenci w USA, którzy mieszkali poza Ameryką Północną. Dokonałam wszystkich formalności, po czym przeszłam do płatności. Zalogowałam się na stronie swojego banku, zatwierdziłam przelew i z ulgą odetchnęłam. Dobra, jeden bilet jest, teraz czas pomyśleć o powrotnym. Zerknęłam szybko w kalendarz, żeby zobaczyć, jak tam się styczeń miewa. Bardzo pozytywnie dla mnie, bo 1 stycznia wypadał w piątek, więc na uczelnię wracaliśmy dopiero 4 stycznia. Sprawdziłam loty powrotne i tak samo szczęście się uśmiechnęło do mnie, gdyż był jeden jedyny bezpośredni z Łodzi za taką samą cenę co pierwsze połączenie, jednak i tutaj kupiłam z ulgą studencką.
Po dokonanej transakcji obiegłam wzrokiem swój pokój. Przez te ponad 2 miesiące urzędowania sporo się zmienił. Tu i ówdzie wisiały plansze budowy zwierząt, znalazło się mnóstwo książkach typowych dla mojego kierunku, zaś wszędzie walały się najprzeróżniejsze notatki. Jednak mi to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, czułam się dobrze w tym bałaganie, bo to był dla mnie porządek, przynajmniej wiedziałam, gdzie co miałam odłożone.
Wzięłam telefon do ręki i wykręciłam numer do Asi, która, jak zwykle o tej godzinie, znajdowała się w pracy u maluchów.
-Halo? – rozbrzmiał jej głos w słuchawce mikrofonu.
-Wracasz na święta do domu? – zapytałam się jej, próbując w międzyczasie ogarnąć, gdzie znajduje się opis układu nerwowego u psów.
-Wiesz, że ostatnio moje kontakty z rodzicami nie są najlepsze – westchnęła ciężko. – Jeśli nie przeszkadzałoby Ci to, to wolałabym tutaj zostać…
-Nie ma sprawy! Sorka, że nie miałyśmy okazji rozmawiać ostatnio, ale mam taki zapierdziel na studiach, że prawie się nie ruszam z pokoju, a jak już wychodzę, to Ciebie z kolei nie ma – zrobiło mi się smutno, że przez jebaną naukę tak bardzo zawaliłam wszystkie kontakty towarzyskie jak i uczuciowe. Jednak cóż, miałam ambicję, żeby przeskoczyć jeden rok i wcześniej skończyć uczelnię dlatego miałam taki zapierdol. – Mam nadzieję, że przed świętami nam się uda spotkać i porozmawiać trochę.
-Przyda nam się, trochę czasu minęło od naszej ostatniej rozmowy – wyczułam w jej głosie lekki zawód.
-Wiem, tęsknię za tym! To nie tak miało być, miałyśmy codziennie łazić po ulicami Los Angeles… - odpowiedziałam smutno, znajdując w końcu pierdolone notatki z układem nerwowym. – Ale chcę wcześniej skończyć, pewnie wiesz, czemu… - nie dokończyłam zdania.
-Nadal? – zapytała się tylko.
-Non stop, nie potrafię o nim zapomnieć. A chciałabym.
-Głowa do góry, święta idą! – próbowała mnie jakoś pocieszyć. W oddali rozbrzmiał się płacz dziecka. – Ej, spadam, mała chyba sobie coś zrobiła! – rzuciła przerażona i szybko się rozłączyła.
Westchnęłam ciężko i odłożyłam telefon na miejsce, to jest gdzieś pierdolnęłam na łóżko razem z notatkami. Postałam chwilę nad meblem, nad czymś się zastanawiając, po czym zaczęłam szukać wyrzucony przed chwilą sprzęt. Znalazłam i odblokowałam klawiaturę, po czym naskrobałam krótkiego sms-a do Jareda „kiedy wracasz?”. Usiadłam na łóżku, opierając się o poduszki i patrząc na sufit, gdzie centralnie nad moją głową wisiał ogromny plakat Marsów. Taki zwykły papier, a powodował we mnie tyle radości i szczęścia, bo przypominał mi o wakacjach, które były moim najwspanialszym okresem w życiu. Chciałabym zrobić wszystko, ażeby móc wrócić do tamtych beztroskich chwil, jednak wiedziałam, że to jest niemożliwe. Pocieszałam się tylko, że z momentem ukończenia sesji letniej miałam gwarantowaną pracę w marscrew. Wyczekiwałam z utęsknieniem tego momentu, aby spalić wszystkie swoje dotychczasowe notatki, w każdym razie z tych przedmiotów, które mi się kończyły po pierwszym/drugim roku.
Popatrzyłam z obrzydzeniem na kartki. Już miałam dość tej nauki, chociaż tyle dobrze, że szła mi wybitnie i byłam pierwszą osobą na liście do stypendium naukowego, które było przyznawane po pierwszym semestrze i wynosiło 1000$ na miesiąc. To było dużo, za tę kwotę miałam opłacony czynsz oraz zakwaterowanie konia. Właśnie, moja kochana Gwiazdka! Tu było na tyle dobrze, że 3 razy w tygodniu miałam obowiązkowy wf, i akurat uczelnia oferowała jeździectwo, więc nie było problemu, aby wcisnąć się w te godziny razem z moją klaczą. Trenowałyśmy ostro od momentu, gdy dowiedziałam się, że moja ukochana pani profesor z akademii fizycznej zapisała mnie na międzyuczelniane zawody jeździeckie w ujeżdżeniu. Czasami nawet zwalniała mnie trenerka z tych mniej ważnych wykładów, abym mogła dłużej ćwiczyć z koniem.
Zawody miały się odbyć w środku grudnia w LA, wiadomo, a udział brały wszystkie chętne stanowe uczelnie. Raczej poza stan nie wychodziliśmy, to znaczy zwycięzca szedł dalej, aby dumnie reprezentować stan w zawodach narodowych w Nowym Jorku. Denerwowałam się, bo jednak mi zależało na dobrym miejscu, nie po to w Polsce trenowałam z moim koniem elementy ujeżdżeniowe, aby teraz zmarnować szansę.
Telefon zadzwonił krótko, co oznaczało, że właśnie przyszła do mnie wiadomość. Wzięłam podekscytowana urządzenie do rąk i drżącymi rękoma starałam się jak najszybciej ją odczytać. „21 grudnia, a co?”. Patrzyłam się na wyświetlacz telefonu i czułam się, jakby ktoś na mnie wylał kubeł zimnej wody, a w brzuchu zapanował niemiły ścisk. Jak to, miałam się nie spotkać z Leto do końca tego roku? Nie, nie chciałam w to uwierzyć. Poczułam cisnące się do oczu łzy. Zamrugałam szybko, nie chciałam pozwolić, aby wydostały się na zewnątrz, jednak bezskutecznie. Nie minęła chwila, a już ukryłam twarz w poduszce i rzewnie płakałam.
Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Zmieniłam się niesamowicie. Kiedyś byłam twardą dziewczyną, dla której nie problem było pogodzić naukę z życiem towarzyskim. Jednak obecny tryb życia tak mocno mnie wyniszczył psychicznie, że byłam totalnym wrakiem emocji. Potrafiłam się śmiać, aby po minucie płakać w poduszkę bądź inny równie użyteczny skrawek materiału. Jeszcze na początku listopada, kiedy to ostatni raz widziałam Jareda, trzymałam się całkiem dobrze, jednak od tamtego dnia wszystko zaczęło się przysłowiowo jebać. Nienawidziłam studia i jednocześnie je kochałam. Mimo że dopiero teoria była, nie mogłam się doczekać praktyk, bo co innego się o tym uczyć a co innego jest to wykonywać.
„Myślałam, że się spotkamy, wylatuję 20-ego do PL” wytarłam nos i w końcu odpisałam Leto, smutnie patrząc w klawisze. Zaczęłam porządkować rozrzucone kartki i dzielić je na kupki, aby rozdzielić sobie materiał do nauki. Kiedy wszystko było elegancko, obok siebie, porozstawiane, rozległ się dźwięk sms-a. Zdziwiona wzięłam komórkę do ręki, bo jednak nie podejrzewałam, że znowu mi odpisze. „Tęsknię mocno za Tobą ”. Jedno głupie zdanie, a ja znowu zaczęłam płakać. Do cholery, Maja, ogarnij się! Im szybciej zdasz studia, tym prędzej zobaczysz się z tym głupkiem, poza którym nie widziałaś żadnego pieprzonego świata.
Otarłam nos i spojrzałam z nienawiścią na notatki. Zamknęłam oczy i wzięłam kilka głębokich wdechów, aby całkowicie oczyścić umysł przed przystąpieniem do wpajania wiedzy, po czym rozchyliłam powieki, wzięłam do ręki kartki i zaczęłam przyswajać kolejny trudny materiał na pamięć.
Po kilku godzinach, kiedy poczułam, że mój mózg dzieli naprawdę niewiele od wybuchu wulkanu, odłożyłam budowę śledziony psa i zeszłam z łóżka, aby wykonać takie podstawowe czynności jak opróżnienie pęcherza i zjedzenie oraz wypicie czegoś. Przechodząc przez przedpokój spojrzałam na swoje odbicie w lustrze. Wyglądałam fatalnie. Przez miesiąc schudłam jakieś 6 kg (trenerka nie przejęła się tym, ba, powiedziała, że dzięki temu mam idealnie dopasowaną sylwetkę do konia), jednak ja widziałam, że wyglądam koszmarnie. Blada skóra, wiecznie podkrążone oczy, potargane włosy, lekko brudne ubrania. Byłam trupem i tak się czułam faktycznie. To już nie tylko niewidzenie Jareda spowodowało taki stan, ale również stres przed każdym egzaminem. Nie wiedziałam, że te studia tak mocno mnie zniszczą. To znaczy nie, gdybym szła normalnym tempem, tzn w jednym semestrze robiła jeden semestr, to wszystko byłoby w porządku, jednak postanowiłam w jednym semestrze zrobić jeden zasrany rok, przez co wyglądałam jak wyglądałam. Początkowo dziekan był absolutnie przeciwko temu, abym miała tak przyspieszony system nauki, jednak kiedy po teście, który obejmował zakres z 5 800-stronicowych ksiąg, wszystkie udzielone odpowiedzi były bezbłędnie, zmienił zdanie, mówiąc, że będzie miał na mnie oko.
Póki co nie dałam mu satysfakcji, aby zmienił wobec mnie plany, dzięki czemu nadal kontynuowałam to, co robiłam do tej pory – czyli cały czas w książkach. Zapytacie się pewnie, ile spałam? Godzina, dwie maksymalnie w ciągu 24 godzin. Najbardziej kochałam soboty, kiedy rzucałam się na łóżko koło 8 rano i spałam nieprzerwanie 12 godzin, do 20-ej. Tak, kochałam soboty!
Na uczelni siedziałam stosunkowo krótko jak na tyle zajęć, bo tylko maksymalnie 6 godzin. Na wykłady, jeśli nie była taka potrzeba, nie chodziłam, wykładowcy przyzwyczaili się do tego, że przychodziłam do nich przed wykładem i prosiłam o zakres materiału, z którego muszę się przygotować na następne zajęcia. Wyjątkiem była fizyka, gdzie musiałam wszystko zrozumieć, oraz dni, w których odbywały się kolokwia. Czasami ktoś znajomy mi podrzucił notatki, to znaczy już z wyższego rocznika, bo mój był bardzo za mną daleko.
Załatwiłam się po czym poszłam do kuchni. Otworzyłam lodówkę i przywitało mnie pełno żarcia. Jak ja się cieszyłam, że Luiza tak sumiennie wykonywała swoje obowiązki zaopatrzeniowca i lodówka nigdy nie była pusta! Spojrzałam na wiszący nad kuchnią zegarek. Dochodziła 4 rano, niedzielny poranek. Wróciłam do badania zawartości lodówki, po czym wyjęłam mleko czekoladowe, jakiś kawałek ciasta, pomidor oraz ser po czym zamknęłam drzwiczki, wyjęłam chleb, ukroiłam 3 grube pajdy, posmarowałam je obficie masłem, położyłam ser, na nim pomidor, a przyszykowane kanapki ułożyłam ładnie na ozdobnym talerzu.
Wszystko w domu lśniło i pachniało nowością. Sam w sobie dom nie był nowy, jednak wszystkie meble, jakie się tutaj znajdowały, zostały zakupione na przełomie sierpnia i września. Lubiłam ten mały domek, był wystarczający na życie w LA i, co najważniejsze, nie wyróżniał się wśród sław amerykańskich. Tak, mieszkałam na ulicy wszystkich gwiazd, a dom Leto znajdował się 3 domy od mojego. Jednak tak bliska obecność jego mieszkania smuciła mnie, bo wiedziałam, że i tak ciężko jest się spotkać kiedy on jest w domu i nic nie robi.  A tak się składało, że miał teraz ostry zapierdol z trasą od października, przez co od dziesiątego miesiąca bieżącego roku spotkaliśmy się raptem 3 razy, 2 razy w październiku no i raz w listopadzie.
Wzięłam gotowe żarcie do pokoju, gdzie rzuciłam się na łóżko i kontynuowałam mozolną naukę.

*

Nadszedł ten dzień! W końcu był 19 grudnia i ostatnie minuty dzieliły mnie od upragnionej wolności. Zero nauki, zero notatek, zero kurwa niczego przez najbliższe 2 tygodnie! Tylko ja i sen i rodzina i Polska. Cała grupa trwała w skupieniu, spoglądając na wiszący zegar nad tablicą. W powietrzu panowało napięcie i ekscytacja. Nawet profesor z utęsknieniem patrzył, jak wskazówki mozolnie mkną ku wolności i spokoju.
Wykładowca, widząc, że już popakowaliśmy wszystkie zeszyty, westchnął bezradnie i rozłożył ręce.
-Idźcie, jesteście wolni. Wesołych świąt!
Poderwaliśmy się równocześnie ze swoich miejsc i zgodnie krzyknęliśmy:
-Wesołych świąt!
Wyszliśmy tłumnie z klasy, starając się być spokojnym, jednak to nie było możliwe, gdyż każdy cieszył się perspektywą błogiego leniuchowania przez najbliższe parę dni. Profesor wypuścił nas 10 minut przed czasem, co nigdy mu się nie zdarzyło. Widać było, że i mu bardzo się spieszyło, aby w końcu się od nas uwolnić.
Czułam w sobie narastającą radość. W końcu dzień, do którego odliczałam od początku grudnia, nadszedł! Co prawda schudłam kolejne 4 kg i już trenerka powiedziała, że coś jest nie tak i żebym wzięła się w garść, jednak wizja powrotu do domu to jednocześnie wpierdalanie wszystkiego, co znajdzie się na świątecznym stole, a wiedziałam, że rodzicielka już tak mocno się postara, żebym przytyła przez święta, ze nie musiałam się o nic martwić.
Nagle poczułam, jak ktoś mnie łapie za ramię. Odwróciłam się z głupią nadzieją, że to Jared.
-Hej, podwieźć Cię może? – nie, to nie Leto. Od razu zrobiło mi się smutno. To był tylko kolega z grupy rok starszej od mojej obecnej, czyli był na 2 roku studiów. Wysoki brunet, idealny uśmiech, włosy lekko podkręcone, i wielkie, mysie oczy, które na swój sposób również były hipnotyzujące. Zerkam na niego nadal i widzę, że jest większy ode mnie o jakieś 10 cm oraz ma postawną, muskularną budowę ciała. Niezłe ciacho z niego, powiedziałam do siebie, i się lekko uśmiechnęłam pod nosem, aczkolwiek miałam wrażenie, że coś bardzo mocno kojarzę tą postać.
-Byłabym wdzięczna – spojrzałam na niego, dziwiąc się, czemu akurat dzisiaj zapytał o podwózkę, skoro miał kilka razy okazję to uczynić.
-Widziałem, jak wiozłaś auto do mechanika. Warsztat prowadzi mój ojciec – mrugnął okiem chłopak, a ja się lekko zarumieniłam.
-Nówka a już odmówił posłuszeństwa – pokręciłam lekko głową. – Maja jestem.
-Ezra – posłał mi swój czarujący uśmiech numer trzy, a ja już wiedziałam, skąd kojarzę jego urodę. Był tak bardzo podobny do swojego imiennika w serialu PLL, po prostu kurde jak 2 krople wody! Omg, chyba właśnie spotkałam swój chodzący ideał, gdyż Ezra był moim absolutnym numerem jeden jeśli chodziło o atrakcyjność mężczyzny.
Jeśli miałabym porównywać Jareda a Ezrę pod względem budowy ciała, zdecydowanie na prowadzenie wychodzi osobnik, który stał przede mną. Jay miał zajebisty charakter, co całkowicie wypełniało jego nie do końca idealne ciało. Co brakowało u Leto? Masy. Był tak przeraźliwie chudy, że ciągle bałam się, iż byle jaki podmuch wiatru go powali na ziemię i nie będzie w stanie się podźwignąć i wstać. Dodatkowo te jego przeraźliwie chude nóżki…!
Ale Ezra to zupełnie inna postać. Dobrze zbudowana, mięśnie i tkanka tłuszczowa na właściwym miejscu, wszystko było takie perfekcyjne, że aż się dziwiłam, czemu do tej pory go nie widziałam. Szybko odpowiedziałam na to pytanie – bo byłam zbyt zajęta żeby zajmować się rozglądaniem po korytarzu w celu poszukiwania kogoś ładnego.
Obecność chłopaka sprawiła, Alleluja!, że tęskność za Jaredem trochę zmalała, a przed moim umysłem pojawiła się nowa myśl – poznać lepiej tego oto stojącego przede mną człowieka.
-To podwieźć Cię? – zapytał się jeszcze raz chłopak po dość kłopotliwym milczeniu, w którym to próbowałam sobie uświadomić, że on to naprawdę on, mój numer jeden na wszystkich listach.
-Tak – bąknęłam nieśmiało, gdyż cała moja wrodzona odwaga nagle gdzieś wyparowała.
Poszliśmy na parking znajdujący się za szkołą do czarnego jeepa. Odblokował drzwi i wślizgnęłam się na miejsce pasażera, zaś Ezra zajął miejsce kierowcy. Włożył kluczyki do stacyjki i odpalił silnik. Po chwili ruszyliśmy.
-Gdzie Cię podwieźć? – zapytał się, zerkając na mnie ledwo, bo cały swój zwróć skupiał na drodze.
Podałam adres, a on cicho gwizdnął.
-Nie wierzę, co tam robisz? Przecież to ulica sław!
-Znajomości z Leto – mruknęłam cicho, zastanawiając się, po co mu się przyznaję do znajomości z takimi ludźmi.
-O, lubię 30 Seconds to Mars! – zawołał wesoło, zatrzymując się na czerwonym świetle.
-Taaa? – popatrzyłam na niego badawczo, w środku nie wierząc swojemu szczęściu. Nie dość, że był cholernie przystojny, to jeszcze słuchał tego samego zespołu co ja!
-Gdzie się urodziłaś? – zmienił szybko temat.
-W Polsce, pewnie nie wiesz gdzie to jest..  – prawie każdy Amerykanin, którego poznałam, twierdził, że Polska to taka dzielnica w Wielkiej Brytanii, i to ta gorsza dzielnica, gdzie mieszkali sami przestępcy. Trochę smutne to było, że mój kraj jest tak negatywnie w ich oczach spostrzegany.
-W Europie, byłem tam kilka razy, dziadkowie tam mieszkają – przerwał mi w połowie zdania, a ja popatrzyłam lekko otępiałym wzrokiem na jego postać.
-Wow, a pamiętasz, gdzie mieszkają?
-Warszawa, stolica.
Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Chodzący ideał jest w ½ Polakiem! Ja pierdzielę, czemu nigdy go nie widziałam u siebie, zwłaszcza na koncertach Marsów w Polsce? No tak, to, że tam mieszkają jego dziadkowie, nie oznacza, że on też musi spędzać z nimi całe życie.
-Ja 2 godziny, Łódź, nie wiem, czy znasz – powiedziałam cicho. Światło zmieniło się na zielone i ruszyliśmy dalej.
-Niestety nie kojarzę – w jego głosie wyczułam smutek. Czyżby się tym przejął?
-A ty skąd jesteś?
-Las Vegas, miasto kasyn. Chciałem się wybić z tego miasta, i w końcu studia dały mi tą możliwość, przez co jestem im niezmiernie wdzięczny. W końcu z daleka od tego zwariowanego miasta, gdzie non stop pod nogami pałętali się dumnie puszący przyjezdni, którzy tak bardzo chcieli pokazać, jacy są bogaci, bo ich stać na przyjazd tutaj, do miasta kasyn…
-Ale przynajmniej tutaj jesteś szczęśliwy – uśmiechnęłam się do niego niepewnie.
-Za kolorowo nie było, ale czuję, że niedługo moje życie może się zmienić – obserwował mnie uważnie, a ja spaliłam buraka.
-Taak, a co masz na myśli? – nerwowo zachichotałam.
-Tak sobie tylko gdybam, co by było, gdyby pewne rzeczy potoczyły się tak a nie inaczej… - rzekł tajemniczo, a ja lekko spanikowałam. Co on do cholery myślał? Brr, aż mi coś ścisnęło w żołądku. – Co jutro robisz?
-Lecę do domu, nie było mnie tam od października – smutno się uśmiechnęłam, bo tęskniłam za prawdziwą zimą, a nie jest koniec grudnia a tutaj świeci sobie wesoło słoneczko, a ja mam na sobie z odzieży wierzchniej tylko cienki sweterek.
-Lecisz? Szkoda – zmartwił się Ezra, a mi zabiło szybciej serce. Czyżbym w końcu ktoś się miał pojawić w moim życiu, kto pomógłby jakoś odsunąć Jareda w moim mózgu?
Wiedziałam, że nadal coś do Leto czuję, jednak ten związek był psychiczny, wyniszczał mnie od środka. Potrzebowałam kogoś, kto będzie cały czas obok mnie, będzie mnie wspierał na każdym kroku. Nie miałam Jaredowi za złe, że koncertował, przecież to była jego praca! Ale jednak zostawił w mojej duszy jakąś iskierkę, która cały czas płonęła z nadzieją, że niedługo zostanie reaktywowana… Jednak znowu go nie zobaczę przez najbliższe 2 tygodnie, a jak wrócę do LA, to pewnie albo ja będę miała mnóstwo nauki na głowie albo on będzie zajęty akurat wtedy, kiedy będę miała wolne.
Popatrzyłam na Ezrę. Wyglądał perfekcyjnie, i tego mu zazdrościłam, pewnie spędzał przed lustrem maksymalnie 2 minuty, żeby potem wyglądać jak Bóg, zaś ja musiałam się pocić przed nim z pół godziny co najmniej. On był tak blisko mnie, prawie stykaliśmy się ramionami, i po prostu ze sobą rozmawialiśmy, zasmucając się, że nie zobaczymy się tylko przez dwa tygodnie, nie przez kilka miesięcy… Właśnie takiej osoby potrzebowałam, aby była obok mnie cały czas i mogła mnie wspierać swoją osobą i swoimi zdaniami.
Ech, moje życie tak bardzo się skomplikowało. Poczułam, że stoję na rozstaju dróg i będę musiała dokonać wyboru, którą kontynuować swoje życie. Obydwie ścieżki były trudne, posiadały mnóstwo przeszkód, ale też i tych szczęśliwych, przyjemnych chwil. Była też możliwość trzecia, mianowicie stanie w miejscu. Ale na czort mi życie w takim syfie, że nie potrafię po prostu kogoś kochać i przebywać z nim? Nie, musiałam iść do przodu, nie wolno mi było czekać, bo wiedziałam, że dłużej zwyczajnie nie udźwignę tego.
Pierwsza droga – rzucam studia i całkowicie się poświęcam Jaredowi.
Druga droga – zapominam o Leto i skupiam się na poznaniu dokładniej Ezry.
To było jak wiszenie nad przepaścią. Każda ścieżka była czarna, pełna niejasnych sytuacji. O ile w pierwszej wiedziałam, że nie będę zaczynała od zera, o tyle u Ezry nie miałam kompletnie pojęcia, czy on mnie pokocha i czy ja będę w stanie to zrobić. Te tajemnicze spojrzenia to nic, wiadomo, na początku mogę być atrakcyjna, ale co, jeśli po poznaniu okaże się, że mnie nie polubi, że mu się nie spodobam z charakteru? Wtedy znowu byłabym na rozstaju dróg, z tym że wtedy dodatkowo tkwiłabym w porządnej dziurze i nie miała jak stamtąd wyjść. Nie, nie chciałam o tym teraz myśleć, miałam w końcu oczekiwane wolne i chciałam ten czas poświęcić całkowicie leniuchowaniu i odpoczywaniu od ciężkiego wysiłku. Może później, kiedy będę leżała po obfitej kolacji brzuchem do góry, zastanowię się nad tym… Teraz miałam na głowie załatwienie ostatnich rzeczy i spakowanie się do wylotu. W końcu!
-Przecież wracam – uśmiechnęłam się do chłopaka. – Co prawda, za rok, ale wracam.
Stanęliśmy w końcu przed moim domem. Popatrzyłam na Ezrę z wdzięcznością.
-Dziękuję Ci! – spojrzałam na niego.
-Nie ma sprawy, jutro przyjadę tutaj i odstawię auto, tylko nie wiem, co z kluczykami zrobić…
-Wrzuć przez skrzynkę na listy, koleżanka będzie siedziała w domu, to weźmie je z podłogi i odłoży na miejsce.
-Okej, tak zrobię. Miłego lotu – uśmiechnął się do mnie, a ja się zastanawiałam, czy nasze dzisiejsze spotkanie skończy się na samej rozmowie.
-Dzięki! Wesołych świąt – rzuciłam wesoło.
-Wesołych… - powiedział z lekkim wahaniem w głosie, po czym niepewnie przybliżył swoją głowę do mojej i złożył całusa na moim policzku.
Poczułam jego perfumy, które delikatnie unosiły się w powietrzu i pasowały idealnie do jego ciała. Jego usta były miękkie i delikatnie, zupełnie inne niż te Jareda. Przez moje ciało przebiegł przyjemny dreszcz, a miejsce po pocałunku było jakby rozgrzane i pulsujące swoim osobnym życiem. Nie czułam się z tym źle, ależ wręcz przeciwnie było, zupełnie mi to nie przeszkadzało, że tak raczył mnie pożegnać.
Ezra, speszony, odchylił się i wrócił do pierwotnej pozycji.
-Przepraszam, nie wiem, co mnie podkusiło – mruknął pod nosem, nie patrząc mi w oczy.
Będąc nadal pod wpływem jego zapachu wyciągnęłam rękę i położyłam dłoń na jego ramieniu. Podniósł głowę, patrząc na mnie swoimi magnetyzującymi oczami.
-Ależ nic się nie stało, lubię takie pożegnania – wyszczerzyłam do niego zęby.
Jego ciało, do tej spory spięte, rozluźniło się. Spojrzałam na niego ostatni raz i puściłam go, odwracając się w stronę drzwi, które otworzyłam. Wysunęłam nogi i wysiadłam z pojazdu. Już chciałam zatrzasnąć drzwi, kiedy Ezra wykrzyczał moje imię. Otworzyłam nieznacznie drzwi i pochyliłam się do przodu, aby móc widzieć jego twarz.
-Co się stało? – zapytałam się.
-Czy możemy… się spotkać… jak wrócisz? – wyrzucił z siebie.
-Oczywiście – uśmiechnęłam się szeroko. – Do zobaczenia! – rzuciłam i definitywnie odeszłam od auta, zatrzaskując drzwi.
Patrzyłam, jak Ezra odpala silnik i rusza z piskiem opon przed siebie. Kiedy zniknął za zakrętem, westchnęłam i ruszyłam w kierunku drzwi. Był fajnym chłopakiem ten Ezra, oj był. Cieszyłam się, że miałam okazję go poznać. Plułam sobie oczywiście w brodę, że nie nastąpiło to wcześniej, jednak mogłam winić tylko siebie – zwyczajnie na nikogo nie zwracałam uwagi, bo zawsze wracałam do domu najszybciej jak tylko mogłam, nie myśląc o otaczającym mnie świecie. Może odpuszczę sobie przyszły semestr? Chociaż nie bardzo wiedziałam, jak miałabym to zrobić, bo nie widziałam opcji dołączenia do pierwszego roku, skoro ten będę miała zaliczony, a żeby dojść do 2 roku, którzy rozpoczynaliby II semestr, to tak czy siak musiałabym nadrobić cały materiał, jaki dotychczas przerobiłam. Cóż, przeboleję do końca czerwca, ale na sto procent od października 2014 zaczynałam normalnie, jak inni, 3 rok i nie robiłam go w jeden semestr tylko w dwa.
Nacisnęłam na klamkę. Drzwi były otwarte, więc popchnęłam je i weszłam do środka. W powietrzu unosił się zapach smażonych frytek. Wtem poczułam, jak bardzo głodna jestem w tym momencie. Byłam ciekawa, kto dzisiaj pichcił przy kuchni. Zdarzało się, że jak już miałam dość nauki w danym dniu, to ogarniałam dupę i gotowałam iście królewskie posiłki, bo dziewczyny zawsze po nim były nażarte, łącznie ze mną, a bywało tak, że czasami zapraszały kilku znajomych, bo jak ja gotowałam, to nie potrafiłam zrobić to w małej ilości, zawsze były góry żarcia.
Weszłam do kuchni, gdzie na kuchenką królowała Asia ubrana w fartuch, zaś w dłoni dzielnie dzierżyła drewnianą łopatkę, którą zapewnie przewracała smażące się frytki na patelni.
-Ładnie pachnie! – zawołałam, ściągając buty, które rzuciłam w kąt przedpokoju, oraz zdejmując sweterek i wieszając go na krześle stojącym przy stole.
-Musisz jakoś zapoczątkować powrót do swojej wagi – rzuciła do mnie, odwracając się w moim kierunku.
-Może w końcu przytyję to, co zrzuciłam – westchnęłam, siadając. – Zaopiekujesz się moim koniem, prawda?
-Oczywiście – rzuciła wesoło, a ja wiedziałam, że jej święta nie będą już takie samotne. Trochę przykro mi było, ze ją opuszczam w te dni, i miałam lekkie wyrzuty sumienia, że zostanie całkowicie sama, ale podejrzewałam, że moje obawy nie są do końca słuszne, w końcu Leto przyjeżdżają niedługo. Aż jej zazdrościłam tego, że będzie mogła się z nimi spotkać, zwłaszcza ze swoim Shannonem. Ich związek nie był przynajmniej tak skomplikowany jak mój, bo Asia i Shannon spotykali się praktycznie w każdy weekend, on jej sponsorował loty bądź sam tu przyjeżdżał. Pewnie i my z Jaredem byśmy tak robili, gdyby nie te studia. Stop, nie chcę nad tym gdybać, nie teraz.
Asia położyła przede mną parujący talerz z frytkami, jajkiem sadzonym i bukietem surówek, które zostały zakupione w pobliskim markecie. Akurat tutaj żadnej z nas nie chciało się robić na bieżąco świeżych surówek, więc zadowalałyśmy się całkiem smacznymi i tanimi wyrobami sklepowymi. Z apetytem zaczęłam wszystko wchłaniać w siebie. Lubiłam to danie, oj, lubiłam.
Zjadłam ostatnią frytkę i wstałam od stołu, aby odnieść naczynia do zmywarki.
-Kawy? – zapytałam się koleżanki.
-Pewnie! – rzuciła, również kończąc obiad.
Nastawiłam ekspres, ukroiłam ciasto, które upiekłam wczorajszego dnia, i wróciłam z rzeczami do stołu, przy którym siedziałyśmy i sobie rozmawiałyśmy o wszystkim i o niczym. Brakowało mi nawet tych rozmów, nigdy nie miałam czasu aby się w to wczuć.
Przegadałyśmy kilka godzin, aż otrząsnęłam się o 22-ej, kiedy to Luiza, ledwo kontaktująca z rzeczywistością, wtargnęła się do domu. Nie miałam nic przeciwko jej stanów i tego, że potrafiła naprawdę bardzo dużo wypić, jednak na żadne pijackie biby w domu się nie zgadzałam, bo na pewno nie miałabym warunków do nauki oraz wszędzie byłby taki bajzel, że nie dałoby rady chodzić po domu przez najbliższe kilka dni, gdyż żadna z nas nie lubiła sprzątać. Wstałyśmy od stołu i pomogłyśmy koleżance się ogarnąć, a następnie przytuliłyśmy się mocno, życząc sobie nawzajem udanych świąt, ponieważ miałam samolot o 6 rano, czyli stąd musiałam wyjechać o 3.
Wiedziałam, że nie pośpię teraz nic, bo mi się zwyczajnie nie opłacało, więc po wejściu do pokoju zaczęłam się pakować. Wyjęłam z małej garderoby walizkę, która była ze mną w trasie z Marsami, i położyłam ją na środku pokoju, wrzucając po kolei wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy. Kiedy większość ubrań znalazła się już w środku, odpaliłam laptopa, aby wydrukować odprawę, bo zwyczajnie nie miałam kiedy tego zrobić. Całe szczęście, że można je było zrobić najpóźniej 3 godziny przed planowanym wylotem,  bo inaczej byłabym udupiona. Kiedy kartka się drukowała, poszłam do łazienki po te ważniejsze kosmetyki (tzn perfumy i dezodorant i odżywka kupiona tutaj ze względu na swoje dobre zastosowanie, a takiej nie było w Polsce, bo wszystkie inne rzeczy były w domu, więc nie widziałam sensu, aby je spakować do środka).
Kiedy skończyłam pakowanie, była już 2 w nocy. Po cichutku, nie chcąc budzić innych, wróciłam do kuchni, aby przygotować sobie kanapki na drogę. Wzięłam telefon i zadzwoniłam po taxi, aby ta mnie odwiozła na dworzec. Zaspana dyspozytorka potwierdziła, że pojazd pojawi się punktualnie o 3-ej. Wróciłam do pokoju i ostatnim wzrokiem obleciałam go, czy aby na pewno wszystko spakowałam, po czym chwyciłam za rączkę walizki i wyszłam na dwór. Noc była piękna, wiał delikatny przyjemny wiaterek, który w ogóle nie powodował gęsiej skórki. Rozejrzałam się po ulicy i jak zwykle mój wzrok spoczął na domu Leto, który stał cichy i pusty. Wtem w uliczce pojawiły się reflektory auta, a po chwili taxi zaparkowało przed moim domem. Z środka wyszedł wysoki Murzyn.
-Pomóc pani? – zapytał się grzecznie, widząc moją walizkę.
-Byłabym wdzięczna – posłałam mu uśmiech numer 4 i wgramoliłam się do auta, trzymając w dłoniach torbę podręczną.
Kierowca wrzucił walizkę do bagażnika i wrócił do środka. Ruszyliśmy. Z głośników samochodu grało rockowe radio. LA miało to do siebie, że było tu sporo najprzeróżniejszych muzycznych stacji, więc można było przebierać. Całe szczęście, że trafił mi się kierowca z podobnym gustem muzycznym do mojego!
Po godzinie zatrzymaliśmy się przed lotniskiem. Lekko przysypiałam podczas podróży, chyba nawet na 15 minut zupełnie odpłynęłam, ale byłam całkowicie usprawiedliwiona, w końcu mój organizm był na wycieńczeniu. Zapłaciłam Murzynowi pieniądze, dając mu dodatkowo napiwek w wysokości 20$, a niech się młody cieszy! Weszłam do środka budynku z walizką i zauważyłam komunikat, że mój lot jest już gotowy do odprawy, więc skierowałam swoje kroki do odpowiedniego miejsca, gdzie zabrali mi bagaż, żeby móc go przetransportować w odpowiednie miejsce, czyli do „bagażnika” samolotu, ja tymczasem udałam się w kierunku kontroli mojej osoby jak i bagażu podręcznego.
Nic nie zapikało, więc bez żadnych niepotrzebnych kłopotów byłam po drugiej stronie już po 20 minutach po przybyciu tutaj. Samolot miał odlecieć za półtorej godziny, a pewnie za godzinę będą wpuszczać do środka. Musiałam pilnować otoczenie, aby stanąć gdzieś w początkowym szyku kolejki, żeby mieć swoje ukochane miejsce przy oknie. Usiadłam sobie na krześle, rozwalona i zmęczona, w końcu nic nie spałam… Wyjęłam telefon i połączyłam się z Internetem, aby zabić jakoś pozostały czas. Weszłam na fejsbuka, polajkowałam najprzeróżniejsze rzeczy, odpisałam ludziom, dodałam nowy status, poprzeglądałam marsowe strony z nadzieją, że zobaczę jakieś zdjęcia z koncertu. Nie myliłam się, wszędzie znajdowały się fotografie z wczorajszego koncertu. Jared przez ten czas zapuścił włosy, co mnie mega wkurzało, bo nie lubiłam go w długich włosach, i zrobił sobie ombre. Debil, szepnęłam sobie w myślach, patrząc, jak komicznie wygląda. Przy najbliższej okazji będę z nim walczyła o ścięcie ich. Kiedy załatwiłam całego fejsa, zalogowałam się na twitterze i poprzeglądałam tweety znajomych. Każdy się cieszył z nadchodzących świąt oraz zastanawiali się, jaki teledysk puszczą Marsy jako następny. Póki co było UITA i DoD zrobione. Z tego, co pamiętałam podczas którejś tam rozmowy z Leto, to następne miało być CoA.
Nagle kątem oka zauważyłam nieznaczny ruch przy swojej bramce. Podniosłam głowę, chowając szybko telefon. Obsługa właśnie zaczęła się ustawiać, a pierwsi ludzie podnosili swoje tyłki z plastikowych krzeseł. Podniosłam się i ja, biorąc w ręce swój bagaż podręczny, w którym znajdowały się najpotrzebniejsze rzeczy i laptop, bo nie chciałam go dawać do bagażu, oraz jakieś jedzenie i picie kupione tutaj, na terenie bezcłowym. Stanęłam w formującej się kolejce i naszykowałam dowód, paszport oraz wydrukowany bilet. Po 5 minutach wszyscy pasażerowie ustawili się w ogonku. Spojrzałam na nich. Było bardzo dużo ludzi, głównie rodzice z małymi dziećmi. Westchnęłam ciężko, bo wiedziałam, że dzieci oznaczają problemy i nieustanny hałas. Miałam jednak nadzieję, że z małą pomocą słuchawek i telefonu uda mi się pospać.
Obsługa zaczęła nas wpuszczać do korytarza. Kolejka posuwała się w miarę sprawnie, nikt niepotrzebnie nie wprowadzał tłumu i problemów. Podałam swoje rzeczy. Przejrzeli dokładnie, popatrzyli się na mnie, oddarli kawałek papieru z biletu, oddali dokumenty i przepuścili dalej. Stanęłam w 2 kolejce. Na szczęście nie musieliśmy autobusem dojeżdżać do samolotu, bo ten znajdował się tuż przy drzwiach. Po chwili i te drzwi zostały otwarte. Grzecznie udaliśmy się do środka autobusu. Usiadłam niedaleko przedniego wyjścia po lewej stronie przy oknie. Bagaż wrzuciłam pod fotel, nie chciało mi się go wkładać na półkę bagażową. Samolot szybko i sprawnie się zapełniał. Byliśmy gotowi 10 minut przed planowanym odlotem. Stewardessy krzątały się, zamykając drzwi, pokazując scenki z poprawnym zapięciem pasów i co robić w razie ewakuacji, a potem przeszły się, sprawdzając, czy jesteśmy prawidłowo przypięci.
Z głośników poleciał głos pilota, który poinformował nas, że zaraz zaczniemy kołować i wylecimy do Łodzi, a lot potrwa kilkanaście godzin. Już mi się niedobrze robiło na myśl o tym, ile czasu będę przykuta do fotela w otoczeniu dzieci.
Wjechaliśmy na past startowy, zaczęliśmy kołować, wzbiliśmy się w powietrze. Po chwili znajdowaliśmy się już nad chmurami, a pasażerowie mieli niepowtarzalną okazję oglądać, jak słońce wschodzi. Odprężyłam się. Nie odpięłam pasów, bo jakby były niespodziewane turbulencje, na pewno bym ich nie usłyszała z powodu słuchawek w uszach. Odwróciłam się tyłem do mojego pasażera, 50-letniej kobiety, włożyłam słuchawki do uszów, włączyłam soundtrack Requiem, zamknęłam oczy i odpłynęłam.
Lot minął na szczęście spokojnie. Obudziłam się tylko 2 razy, aby pójść do toalety i się załatwić oraz zjeść coś i wypić, tak to wszystko ładnie przespałam. Byłam widocznie tak bardzo zmęczona, że mój organizm wręcz potrzebował tego odpłynięcia w senną rzeczywistość. Dzieci jakoś głośno nie hałasowały, też spały mocno z tego co zauważyłam. Ogólnie prawie 13 godzin lotu nikomu nie służyły, co widać było po coraz większym zmęczeniu na twarzach pasażerów. Na szczęście nie mieliśmy żadnej awarii ani niespodziewanej turbulencji, przez co w Łodzi wylądowaliśmy planowo, o 3:40 wg polskiego czasu, 21 grudnia 2013 roku.
Kiedy samolot tracił prędkość już na ziemi, aż w końcu zahamował i zatrzymał się zupełnie, pasażerowie zaczęli radośnie klaskać, a z głośników poleciał fragment mazurka Dąbrowskiego. Zdziwiłam się tą melodyjką, mimo to i tak w oku zakręciła mi się łezka. Spojrzałam na innych ludzi. Niektórzy jawnie płakali, szczęśliwi, że w końcu są w swoim rodzinnym kraju, bo przerażająca większość pasażerów to byli moi rodacy.
Pokład szybko robił się pusty. Wyjęłam swój bagaż podręczny i udałam się, razem z ostatnimi pasażerami, do autobusu, który miał nas podwieźć do budynku lotniczego. Zatrzymał się, a ludzie, jak dzicy, wyskoczyli z niego i prawie biegiem puścili się do środka. Ja szłam spokojnie, za nimi wszystkimi, bo jednak aż tak bardzo mi się nie spieszyło, wiedziałam, że i tak czeka nas wszystkich kolejkowanie przy odbioru bagażu.
W końcu na taśmę wjechały nasze walizki i torby. Moja walizka była jedna z pierwszych. Ucieszona chwyciłam za rączkę i ją postawiłam na podłodze, a potem poszłam w stronę wyjścia. Rodzicom dałam znać dwa dni wcześniej (jak to brzmi! dla mnie minął tylko jeden, a tu już był 21 grudnia), o której godzinie znajdę się na dworcu, na co oni odpowiedzieli, że będą na mnie czekali pomimo tak kosmicznej godziny. No ale cóż, czego się nie robi dla swojej ukochanej córeczki, która studiuje za wielkim oceanem?
Spojrzałam na wyświetlacz telefonu, na którym automatycznie zmieniła się godzina. Była już 4:30. Jakoś nie zdziwiło mnie, ze tyle czasu zajęło oczekiwanie na wjazd swojego bagażu. W końcu pokonałam ostatnie drzwi i znalazłam się na hali przylotów, która była dostępna dla wszystkich ludzi, nie tylko dla pasażerów samolotów. Wyciągnęłam szyję i stanęłam na palcach, żeby się rozejrzeć, gdzie moja szanowna rodzinka stoi. W końcu znalazłam ich po swojej prawej stronie. Uśmiechnęłam się i ruszyłam w ich stronę, ciągnąc za sobą ogromną walizkę i mając przewieszoną przez ramię torbę podręczną.
-Mamo, tato! – rzuciłam do rodziców, przytulając ich do siebie.
-Córeczko! – mama zapłakała, co było dość niecodziennym zjawiskiem.
-Spoko, jeszcze żyję – wyszczerzyłam do nich zęby.
W końcu mnie puścili. Tata przejął moje torby, a mama przyglądała mi się bacznie.
-Schudłaś – powiedziała tylko.
-Za dużo nauki, ale nie martw się, mamuś, u was na pewno wrócę do wagi – próbowałam ją jakoś pocieszyć, bo wiedziałam, że mój widok musiał ją mocno zmartwić. Ubrania wisiały na mnie jak na wieszaku. – A co tam u was? – szybko zmieniłam temat rozmowy, nie chcąc dłużej ciągnąć o mojej wadze.
Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do domu, opowiadając sobie po drodze sytuacje, które toczyły się podczas naszej nieobecności. Noc była czarna, jeszcze nie świtało. Sunęliśmy samotnie po autostradzie (co prawda, to było tylko 5 km, ale tata zawsze lubił pośmigać sobie po tym kawałku drogi), potem zjechaliśmy w swój zjazd i zaraz byliśmy już przed domem. Dowiedziałam się, że moja siostra w końcu na poważnie znalazła swój ulubiony zespół, Franz Ferdinand, oraz że dostała się do upragnionej szkoły muzycznej, gdzie grała na pianinie oraz gitarze. Zazdrościłam jej trochę, bo sama nie poszłam, bo wolałam skupić się na jeździectwie. To znaczy umiałam grać wybitnie na gitarze, ale tylko to, nic poza tym.
W domu powiedziałam rodzicom dobranoc, wzięłam swoje klamoty i ruszyłam do swojego pokoju, aby przespać się jeszcze kilka godzin. Otworzyłam drzwi i westchnęłam ciężko, bo przywitał mnie na progu wielki plakat z Jaredem, którego dostałam od Leto właśnie. Śmiał się, wręczając mi go, że w końcu będzie przy mnie 24 godziny na dobę. Nie mogłam patrzeć na kawałek papieru, bo łzy od razu podchodziły mi do oczu, a w sercu robiła się pustka i żal. Tak bardzo mi go brakowało, tej bliskości, tej możliwości rozmowy z nim…
Rzuciłam wszystko na podłogę i w ubraniach rzuciłam się na łóżko. Nie miałam siły iść do łazienki i się przebrać, zasnęłam jak leżałam.
Obudził mnie potworny ból głowy. W końcu zaczynałam odczuwać kilkunastogodzinny lot i te sztuczne powietrze. To była wada samolotów, mianowicie brak świeżego powietrza tylko te przetworzone. Dodatkowo spanie w upijających mnie ubraniach potęgowały ból głowy i ogólne zmęczenie organizmu. Wstałam, przeciągając się mocno, i spojrzałam na zegarek. Była 10 rano, czyli na szczęście nie przespałam całego południa. Chyba bym po prostu nie potrafiła tyle spać.
Wzięłam czyste ubrania, potrzebne kosmetyki i ruszyłam do łazienki, aby wziąć szybką kąpiel. Odświeżona zeszłam na dół, gdzie mama się krzątała po kuchni, przygotowując najprzeróżniejsze potrawy.
-Mamy gości w tym roku? – zapytałam się, biorąc do ręki jabłko i jedząc je.
-Przyjeżdża moja siostra i cała rodzina Twojego ojca – powiedziała mi, mieszając coś w garnku.
-Kiedy? – popatrzyłam na stół, gdzie znajdowały się gotowe już potrawy.
-Dzisiaj ciocia Jula oraz dziadkowie, jutro reszta wbija. Aaa, i zaprosiłam jeszcze na 25 grudnia Litzę z rodziną – popatrzyła na mnie badawczo. – Gdzie Jared?
-Nie wiem – wzruszyłam ramionami, starając się zachować spokój i całkowitą obojętność. – Dzisiaj dopiero ma ostatni koncert, więc nie miałam za bardzo jak się z nim skontaktować. – Fajnie, że Litza przyjeżdża! Ale mam nadzieję, że nie będą u nas spać…
-Wiem, że mamy duży dom, ale bez przesady, 10 ludzi z jednej rodziny tak z dupy nie zmieścimy! – rzuciła wesoło.
-U nich to musi być życie – mruknęłam, podniosłam się i wyrzuciłam zjedzoną ogryzkę do kosza. – Pomóc Ci w czymś? – zapytałam się, stojąc przy niej.
-Tak, pokrój te warzywa – wskazała drewnianą łyżką na ogromny garnek, gdzie były ugotowane marchewki, selery, jajka, pietruszki i ziemniaki – do sałatki jarzynowej.
W kuchni spędziłam ponad pół dnia. O 11 przyszła pani Wandzia, robiąc nam szybki obiad (jajko sadzone i ziemniaki), a potem zabrała się za robienie pierogów. Och, Jared by się ucieszył, gdyby zobaczył, ile to ich jest tutaj! Około 14 wbił ojciec z siostrą, która dopiero dzisiaj miała ostatnie zajęcia w szkole. Zuzia pomagała pani Wandzi, zaś tato zaczął robić barszcz czerwony. Pierwsi goście, to jest siostra mamy z rodziną, przyjechali o 16. Przerwaliśmy na chwilę robotę, żeby się przywitać z nimi, i nie zdążyliśmy wrócić do kuchni, a rozległ się kolejny dzwonek do drzwi. Poleciałam je otworzyć, będąc cała w mące.
-Moja ukochana wnuczka! – zawołała głośno babcia, całując mnie głośno w poliki.
Uśmiechnęłam się lekko zdezorientowana, bo nie lubiłam, kiedy wszyscy tak namiętnie chcieli pocałować mnie w policzek, i podałam rękę dziadkowi, kiedy w końcu babcia mnie puściła ze swoich objęć. Włożyli mi w ręce swoje torby i walizki i pognali do kuchni, zostawiając mnie samą z stertą pakunków. Warknęłam cicho. Odkąd pamiętałam, wszyscy traktowali mnie jak domowego tragarza…
-Zuzia! – krzyknęłam głośno.
Przyszła siostra w towarzystwie kuzynek, całe roześmiane. Rzuciłam im kilka lżejszych paczuszek.
-Na górę z tym – wskazałam głową na schody.
-Ale… - zaczęła się stawiać, jednak nie dokończyła zdania, kiedy posłałam jej piorunujące spojrzenie, i ze spuszczoną głową weszła z kuzynkami na schody.
Westchnęłam i wzięłam dwie ciężkie torby (co oni tam włożyli, kamienie? Nie mieli dla mnie litości, nie mieli…), po czym ruszyłam za siostrą.  Szłam ostrożnie, starając się nie potknąć o swoje nogi. Jakoś nie uśmiechała mi się wizja spadnięcia ze schodów i leżenia plackiem na podłodze. Już dość miałam upadków przy jeździe konnej.
Weszłam do pokoju, w którym mieli spać dziadkowie, i położyłam bagaże przy łóżku, po czym szybko wyszłam na korytarz. Siostra z kuzynkami poleciały na górę, na basen, żeby sobie trochę popływać, nie chciały wracać na dół w ten zgiełk ludzi i nieustannej pracy przy kuchni. Pewnie poszłabym z nimi, ale wolałam pojeździć trochę, więc weszłam do swojego pokoju i z szafy wyjęłam stare bryczesy, czapsy oraz toczek, bo wszystkie nowe zostały w Los Angeles. Założyłam zniszczone już i wiele razy zszywane spodnie, gruby sweter i kamizelkę, po czym zeszłam po schodach, na samym dole starając się być prawie że niewidoczna, bo pewnie gdyby mnie ujrzeli, wzięliby mnie w spytki i pogadanki, na co teraz nie miałam najmniejszej ochoty. Udało się na szczęście szybko przemknąć i już byłam na zewnątrz.
Weszłam do stajni. Mojego konia nie było, dlatego postanowiłam pojeździć na Iskrze. Musiałam sprawdzić, czy faktycznie po tamtym pożarze w stajni jej kondycja tak bardzo się poprawiła, że ludzie normalnie na niej jeździli i skakali. Przy wejściu było widać zmianę, bo nie stała w kącie, razem z innymi emerytami, tylko zajmowała stary boks Gwiazdki. Podeszłam do drzwi boksu, zostawiając przy nim toczek i czapsy, po czym otworzyłam je i weszłam do środka, aby przywitać się z koniem.
-Witaj, mała – szepnęłam do karej kobyły, delikatnie głaszcząc po pyszczku.
Zarżała cicho i zaczęła ocierać swoją głową o wnętrze mojej dłoni. Rozpoznała mnie, co mnie cieszyło, tak samo jak fakt, że nie bała się mnie pomimo tego, co razem przeszłyśmy. Nie miała traumy po tym wszystkim, podobnie jak ja, w końcu niejeden pożar przeżyłam tutaj, a to, że zemdlałam, to nic takiego w sumie, miewałam gorsze sytuacje z końmi.
Ta stajnia była naprawdę wyjątkowo pechowa jeśli chodzi o katastrofy. Kilkanaście pożarów, 2 ogromne tornada, które zerwały nam całkowicie dach, powodzie. Czasami lubiła ze „starości” (nie była stara, wszystkie elementy były regularnie, siłą rzeczy, wymieniane co 2 lata) się popsuć, a to drzwi odpadły, a to rura się wygięła… Mimo to nie poddawaliśmy się i staraliśmy się walczyć o każdy byt i istnienie tutaj, ponieważ mieliśmy za dobre konie, żeby po prostu rzucić to w pizdu. Cieszyliśmy się z jednego, że to fatum dotyczyło tylko stajni, że dom pozostał w stanie nienaruszonym praktycznie że od początku jego istnienia.
Wyczyściłam klacz i ją ubrałam, po czym sama założyłam na głowę toczek oraz czapsy, i wyszłam z koniem na ujeżdżalnię. Fajnie, że włączyli ogrzewanie, mogłam sobie jeździć ubrana normalnie, a nie w 2 swetry, grube skarpety, kurtkę, czapkę itd.
Na hali, oprócz mnie, znajdowała się jeszcze Kinga na Cytrynie. W końcu miałam okazję popatrzeć, jak ze sobą współpracują i czy naprawdę koń się pod przyjaciółką naprawił. Podciągnęłam popręg i wskoczyłam na siodło. Nie musiałam regulować pasek od strzemion, ponieważ siodło, na którym siedziałam, było moje i tylko ja z niego korzystałam, gdyż kosztowało mnie trochę pieniędzy i nie chciałam, żeby ktokolwiek sobie je brał i jeździł na nie, bo to był sprzęt wyjazdowy, na przeróżne konkursy i zawody, więc musiał się odpowiednio prezentować.

Ruszyłam wolnym stępem, dając koniowi luźne wodze. Nie zależało mi na intensywnym treningu, raczej wolałam Iskrze dać wolną rękę. Przypatrywałam się, jak Kinga zaczyna galopować w kierunku przeszkody. Byłam zaciekawiona, jak teraz wygląda poziom posłuszeństwa Cytryny, bo w wakacje potrafiła przy skokach odpierdzielać takie rzeczy, że człowiekowi więdły uszy, kiedy tylko o nich słyszał.


________________

Tak, oto w końcu nowy rozdział. Miałam trochę inną koncepcję, mianowicie przed grudniem miała się pojawić jeszcze jedna kartka z kalendarza, na przełomie października i listopada, ale stwierdziłam, że póki co jeszcze jej nie napiszę. Może kiedyś dodam dopełnienie tych dni, krótko scharakteryzuję, co się będzie działo.
Planowo grudzień będzie miał 3 części (póki co zaczęłam dawno tam 3 część), ale możliwe, że jak Bozia da mi wenę to będą 4 części.
Mam nadzieję, że będziecie komentować, bo to od waszych komentarzy zależy, kiedy wstawię 2 część (która jest już napisana) ;)

wtorek, 29 lipca 2014

Rozdział 35. "-Nakurwiam węgorza, nakurwiam, nakurwiam! - usłyszałam, kiedy weszłam do środka, polskie słowa."

To dzisiaj. Dzisiaj jest ostatni koncert, 28 września, który spędzę jeszcze jako członek Mars Crew. Jutro mieliśmy się znaleźć w Los Angeles, gdzie Marsi szli na miesięczny aż odpoczynek od koncertowania, a ja.. cóż, a ja zaczynałam nowe życie. Po wylądowaniu w LA miałam tylko 2 dni na rozpakowanie się w moim nowym domu, do którego zaczęłam szukać współlokatorki oraz na zaznajomienie się z miastem. Cieszyło mnie, że do The Lab, gdzie Marsi siedzieli większość swojego wolnego czasu, miałam tylko 15 minut spacerkiem. Dom Jareda natomiast był jeszcze bliżej mnie, bowiem naprzeciwko moich skromnych progów. Nie wiedziałam, czy mam się cieszyć czy nie, w końcu mieliśmy się na czas nieokreślony rozstać z powodu mojego studiowania. Po  LA było ogromne, piękne, zawierało w sobie coś magicznego i zarazem tęsknego. Mogłabym siedzieć na ulicy i patrzeć w niebo oraz domy godzinami.
Od razu, po przylocie, jak tylko rozpakowałam walizki w swoim nowym domu, pojechałam do stajni, żeby zobaczyć, w jakich warunkach będzie mieszkał mój koń. Miałam niedaleko, bo tylko 10 minut autem, a tereny wokół budynku były wręcz nieziemskie. Moją uwagę przykuły pagórki widoczne na horyzoncie, z których musiał roztaczać się piękny widok na całe miasto. Z niecierpliwością czekałam, kiedy będę mogła w końcu wsiąść na grzbiet konia i wyruszyć na przejażdżkę. Jared obiecał, że pojedzie ze mną, żebym się nie zgubiła wśród nieznanych mi terenów, za co byłam mu wdzięczna - miałam pretekst, aby się z nim znowu spotkać.
Weszłam właśnie na korytarz, w którym stał stół, i położyłam na stole laptopa, po czym z cichym westchnięciem usiadłam na krześle. Ostatni raz miałam sprawdzać mejle, rozdać opaski, przebywać w tym towarzystwie. W sercu coś niebezpiecznie zakuło, jednak starałam się nie zwracać na to uwagi. Nie chciałam się teraz rozpłakać, w końcu to były tylko moje problemy. Skinęłam głową do ochroniarzy, którzy zaczęli wpuszczać ludzi. Ostatni koncert przed dłuższą przerwą odbywał się w Las Vegas, byliśmy więc od domu naprawdę niedaleko. Przylecieliśmy tu przedwczoraj, więc wczoraj cały dzień Jared oprowadzał mnie po mieście. Zauważyłam, że cały czas był przy mnie, jakby bał się, że mnie straci... W sumie to miało niebawem nastąpić, coś, co było nieuchronne. Nie rozmawialiśmy o tym, nie byliśmy na tę rozmowę gotowi. Wieczór spędziliśmy w jakimś kasynie, gdzie Shannon standardowo spędził go z Asią zaszyci gdzieś na czarnej skórzanej kanapie, mając innych gdzieś. Zazdrościłam Asi, bowiem miała mieszkać w LA ze mną i opiekować się z dziećmi, a 4 razy w tygodniu miały odbywać się zajęcia w studiu tanecznym, więc spokojnie będzie miała czas na spotykanie się z starszym Leto, podczas gdy ja będę całe wieczory spędzała w książce. Weterynaria była ciężkim i wymagającym kierunkiem, zwłaszcza kiedy w jedno półrocze miało się zrobić jeden rok... Tak, po długiej rozmowie z dziekanem i zrobienie krótkiego testu zgodzili się na to, abym mogła w jeden semestr zaliczyć cały rok. Musieli przygotować dla mnie inny program i miałam lecieć z materiałem inaczej niż pozostali, ale dzięki temu studia zakończę po 3 latach, a nie 6, jak to mieli wszyscy studenci. Świadomie podjęłam tę decyzję, dzięki niej będę mogła szybciej znaleźć się z powrotem u boku Jareda. Początkowo Leto mówił, że zwariowałam, ze po roku będę przypominała trupa, a po tych trzech latach nie będę istniała, jednak kiedy im bliżej było końca mojej przygody w Mars Crew, tym rzadziej o tym mówił, aż w końcu, wczoraj, podczas kolacji, pochwalił mój wybór. Uśmiechnęłam się pod nosem, Jared był taki przewidywalny... Wiedziałam, że po czasie zmieni zdanie, więc nie obrażałam się, kiedy wyzywał mnie od głupków i debili.
Weszli pierwsi ludzie. Uśmiechnęłam się do nich szeroko i każdą prosiłam o pokazanie swoich mejli. Nowicjusze drukowali, niektórzy nie umieli tego zrobić na jednej kartce i wyłaziły dwie, a Ci bardziej stali dawali swoje telefony, gdzie mieli skany swoich wiadomości. Za mną stał Ander, który się wszystkiemu bacznie przyglądał. Dołączył do nas tydzień temu i póki co miał obserwować wszystko, co się działo, aby potem zająć moje miejsce już oficjalnie jako członek nowej firmy - Adventures in Wonderland. Nie wiem, po co Jay to założył, niby coś tam tłumaczył, ale dla mnie nie miało to żadnego sensu. Cóż, Leto nikt nie zrozumie jak to kiedyś stwierdzono w PE na grupie.
Rozpoznałam kilka osób, które pojawiły się kilka razy z meetami na wcześniejszych koncertach. 2 dziewczyny były z Europy, gdzie też kupowały najdroższe meety. Nie miałam pojęcia, skąd miały pieniądze, chyba musiały mieć tak bogatych rodziców jak ja, bo innego wytłumaczenia nie było. Nie znałam takiej pracy, w której trzeba było być tylko kilka razy w miesiącu, aby mieć kilka tysięcy od razu na koncie. Przed koncertem, jak zjawiałam się w pokoju, aby zaprowadzić je na specjalnie wyznaczoną strefę, te osoby, które już mnie kojarzyły, podchodziły do mnie, aby porozmawiać o wszystkim i o niczym. Cieszyłam się, że zachowały dyskrecję i nikomu nie zdradzały przebieg naszych rozmów. Co prawda, nie mówiłam nic ważnego ani prywatnego, ale jednak czasami powiedziałam coś, co jednak nie powinno wychodzić na zewnątrz. Wiedziałam jednak, czemu zachowywały to dla siebie - miały świadomość, że jakby chociaż jedna informacja wyciekła do ludzi, ja straciłabym do nich zaufanie i nie rozmawiała z nimi. Miałam kilku ptaszków, które codziennie mi relacjonowały, co ciekawego pojawiło się na twitterze jak i na fejsbuku i co dotyczyło Marsów. Jeszcze ani razu nie spotkałam się z żadną poufną informacją przekazaną dziewczynom przeze mnie. Oczywiście ten fakt nie spowodował, że nagle stałam się wobec nich wylewna i mówiłam wszystko, co się działo w zespole, miałam szacunek do chłopaków i do samej siebie.
Kiedy wszyscy zostali opaskowani, zaprowadziłam ich do pokoju, gdzie miało się odbyć spotkanie. Nie było dzisiaj soundchecku, za co się niezmiernie cieszyłam, zawsze mniej roboty. Podczas kiedy Ander tłumaczył zasady pod czujnym okiem Emmy, ja poszłam do chłopaków, którzy przebywali w pokoju naprzeciwko. Czasami jesteśmy nieświadomi, jak blisko znajdujemy się obok tych ludzi, których pragniemy zobaczyć! Otworzyłam drzwi do pokoju.
-Nakurwiam węgorza, nakurwiam, nakurwiam! - usłyszałam, kiedy weszłam do środka, polskie słowa.
Zdezorientowana popatrzyłam na chłopaków. Shannon stał na stole i dziwacznie się wyginał, śpiewając, a Tomo i Jared siedzieli na kanapie i się śmiali.
-Siema Maja! Właśnie śpiewam piosenkę podrzuconą przez polski Echelon! - rzucił rozentuzjazmowany Shannon. - Tylko powiedz mi... - zmarszczył czoło. - Co to właściwie znaczy?
-Eee.... - nie wiedziałam, jak te słowa przełożyć na angielski. - Sorka, tego nie da się przetłumaczyć - rozłożyłam bezradnie ręce, uśmiechając się przepraszająco. - Nakurwiam to jakby odpowiednik fucka, a węgorz to eel - próbowałam jakoś przetłumaczyć to na angielski.
-Nieważne, i tak brzmi fajnie. Nakurwiam węgorza, nakurwiam, ehehe! - zaśmiał się perkusista, wymachując rękoma jakby go gryzły nieznośne muszki, co spowodowało kolejny śmiech u Jareda i Tomo.
No tak! Całkiem niedawno stała się modna polska przeróbka węgorza, gdzie Shannon wymachuje rękoma dokładnie tak samo jak teraz to robił. Tamta scena była wycięta z jakiegoś wywiadu i co chwilę powtarzała się. To było nawet śmieszne, ale jakoś mnie nie jarało tak jak niektórych, którzy potrafili spamować tym na okrągło. Nie podejrzewałam jednak, że przeróbka dojdzie do samego zainteresowanego! Nie chciałam jednak dzielić się tą informacją z resztą świata - niech to pozostanie kolejną słodką tajemnicą. Oczywiście Asi powiem, bo się dzieliłyśmy absolutnie wszystkimi dziwnymi rzeczami, które nas spotykały na tej trasie, pośmiejemy się i tyle, nie dawałyśmy dalej informacji.
-Dobra, panowie, czas iść na spotkanie z Waszymi przyszłymi żonami - wyszczerzyłam do nich zęby w szerokim śmiechu.
-Proszę, nie mów, że znowu Valeria jest... - wyszeptał Jared, patrząc na mnie przerażonym wzrokiem.
-Przykro mi, Jay, musisz w końcu pójść z nią pod ołtarz, bo Ci nie da spokoju - powiedziałam grobowym tonem, powstrzymując cisnący się na usta chichot.
-Założę się, że wywrócisz przynajmniej raz oczami przez nią - spojrzał Tomo na wokalistę, zakładając ręce na piersi.
-Phi, tym razem nie zrobię tego - uśmiechnął się mściwie Jay.
Tomo wyciągnął rękę przed sobą.
-Zakład, panie Leto? - zapytał się z szerokim bananem na twarzy.
-O co? - rzucił zaczepnie Jared.
-O... Rzucenie majtek w tłum! - zawołał radośnie Tomo. - Kto przegra, ten ściąga w ostatniej przerwie majtki i rzuca je na UITA w tłum.
-Okej. Shannon, przebijaj! - rzucił do brata wokalista.
Ucieszony Shannon przebił uciśnięte dłonie. Na twarzy Tomo malowało się zadowolenie.
-Mam nadzieję, że wybrałeś dzisiaj ciasne spodnie - rzucił do Jareda.
-Bój się o swój tyłek - Leto uśmiechnął się zuchwale. - Dzisiaj ja wygram!
-Haha, nie rozśmieszaj mnie, Leto. Chodźmy na spotkanie z Twoją żoną - zaśmiał się cicho i pewien siebie wymaszerował z pokoju.
Pokręciłam głową i wyszłam za braćmi. Od niedawna Valeria stała się źródłem zakładów między Jaredem a Tomo. Czasami wygrywał wokalista, czasami gitarzysta, zależało to od tego, czego zakład dotyczył dokładnie. Jeszcze nigdy jednak gra nie szła o tak wysoką stawkę, bo przecież postawienie komuś drinka nie jest majątkiem, prawda? Walka była równa, więc nie potrafiłam teraz wytypować zwycięzcę. W każdym razie zapowiadało się interesujące spotkanie, w to nie wątpiłam.
Po wejściu do pokoju spotkań i doznań stanęłam między Asią a Anderem, których szeptem poinformowałam o zakładzie. Zaśmiali się cicho i powiedzieli, że będą bacznie obserwować zachowanie Jareda. Zerknęłam na Valerię, która dzisiaj wyjątkowo siedziała cicho, a jej policzki co chwila zmieniały barwy - raz były blade, raz zarumienione, blade, zarumienione i tak w kółko. Oj, coś podejrzewałam, że jednak Tomo będzie bliżej wygranej zakładu aniżeli Jared... Nie wątpiłam, że Valeria szykuje coś dla swojego męża Jay'a, bo, jak sama mi powiedziała, następny koncert będzie miała dopiero w Europie, gdyż kończy jej się dzisiaj limit koncertów amerykańskich, którego nie może przedłużyć.
Po q+a, gdzie zadano te same pytania co zwykle nadeszła kolej na podpisywanie. Stanęłam za Jaredem, więc nie miałam możliwości obserwowania go, jednak wiedziałam, że Ander, stojący dokładnie naprzeciwko Marsów, bacznie się przygląda wokaliście. Jego twarz była cały czas kamienna, więc wiedziałam, że póki co Jay nie reaguje na ludzi. Zerknęłam na bok, widząc, że zaraz pojawi się Valeria. Wytężyłam słuch, kiedy stanęła przed stolikiem, bo zawsze coś mówiła.
-Kocham Cię, Jared! - zapiszczała, stając naprzeciwko wokalisty.
-Też Cię kocham - usłyszałam sztuczny uśmiech w głosie Leto.
Zerknęłam na Andera, gdzie malowało się zawiedzenie. Nie przewrócił! Wytrzymał! Tomo bacznie się przyglądał Jaredowi podczas podpisywania plakatu Valerii, nie spojrzawszy w ogóle na dziewczynę. Zauważyłam, że na jego twarzy po raz pierwszy pojawia się zdezorientowanie i strach. Wiedziałam, że Valeria będzie musiała naprawdę się postarać, żeby zirytować swojego męża. Czułam jednak w sobie, że nie zawiedzie gitarzysty i zadziała na niekorzyść wokalisty.
Po podpisywaniu chłopaki wstali i się przeciągnęli, wsmarowali sobie w dłonie żel antybakteryjny i podeszli do płachty, która była tłem na zdjęciach. Obok czekała już gotowa kolejka, przy której stała Asia po to, aby poganiać kolejne osoby do zdjęcia. Ander stał po drugiej stronie, żeby zgarniać osoby, a ja tym razem znajdowałam się obok fotografa. Stanęłam tam tylko dlatego, że jako jedyna potrafiłam zauważyć najmniejsze nawet wywrócenie oczami pana Leto.
Valeria stanęła ostatnia w kolejce. Czas jeszcze nigdy jak dzisiaj mi się nie dłużył. Próbowałam powstrzymać niecierpliwość, byłam bardzo ciekawa, kto dzisiaj nie będzie miał majtek na ostatniej piosence. W końcu dziewczynę dzieliły dwie osoby do celu. Zauważyłam, że ściska coś za plecami kurczowo. Zmrużyłam oczy i spojrzałam na Asię, która też z zaciekawieniem przyglądała się Valerii. Biedna dziewczyna, nie miała pojęcia, ile od niej zależy!
W końcu nadeszła jej kolej. Zrobiła niepewnie krok do przodu i wyciągnęła zza pleców welon oraz czarną muszkę. Szybko założyła welon na włosy i, czerwieniąc się niesamowicie, spytała się Jareda, podając mu muszkę:
-Założysz proszę do zdjęcia?
Jared najpierw był w szoku i odebrało mu mowę, ale szybko się zreflektował i wziął od niej podarunek, który zawiesił sobie na szyi.
-Kocham Cię - pisnęła Valeria.
Leto przewrócił oczami, po czym spojrzał na mnie z przerażeniem w oczach. Uśmiechnęłam się szeroko do niego i kiwnęłam do Tomo, który zrozumiał, że wygrał zakład. Ha, już wiemy, kto będzie latał bez majtek! Miałam cichą nadzieję, że rzuci bieliznę swojej nowej żonie. Zachichotałam mimowolnie, kiedy wyobraziłam sobie reakcję dziewczyny, która w tym momencie przytulała się z całej siły do wokalisty, nieświadoma tego, czego właśnie dokonała. Kiedy błysnął flesz, nagle chwyciła twarz Jareda i pocałowała go w policzek, po czym szybko uciekła z miejsca zdarzenia, zostawiając sparaliżowanego Leto oraz śmiejącego się Shannona i Tomo z miną zwycięzcy.
-Pierdolę Was - syknął wokalista i wyszedł z pokoju szybkim krokiem, trzaskając za sobą drzwiami.
Emma podchodziła do Valerii z surową miną, żeby powiedzieć jej zapewne kilka niemiłych słów, ponieważ taka forma dotykania chłopaków była surowo zabroniona. Był to pierwszy raz, kiedy prośba chłopaków została zlekceważona i naruszono tę strefę, która była zakazana dla uczestników spotkania.
Wyszłam za Leto niespokojna o niego, bowiem nie miałam pojęcia, jak przyjmie na siebie ten zuchwały krok dziewczyny, wiedząc, że to przez nią poniósł klęskę na polu bitwy. Zajrzałam do garderoby, ale to było oczywiste, że go tu nie spotkam, więc ruszyłam dalej, kiedy moje obawy się potwierdziły. Wyszłam z budynku, lawinując między fanami. Po raz kolejny byłam zdziwiona zachowaniem Amerykanów, którzy na mój widok nie zrobili nic, aby mnie chociaż na chwilę zaczepić. Teraz wiedziałam, czemu Jay lubi tu przyjeżdżać - nie jest nękany przez swoich fanów, jeśli przechodzi między nimi, to oni go po prostu olewają. Nie wiedziałam, czy to był wynik przyzwyczajenia tubylców do gwiazd czy nierozpoznanie Jareda... W duszy modliłam się o to pierwsze.
Spojrzałam na ulicę, z której odjeżdżała z piskiem opon taksówka. A niech to! Nie miałam żadnych wątpliwości, że w środku siedzi Jared. Szybko zawołałam następną, która od razu podjechała na moje wezwanie. Wsiadłam do środka i rzuciłam do kierowcy:
-Proszę ścigać tamtą taksówkę - wskazałam na auto, które już znikało za zakrętem.
Murzyn, kierowca, spojrzał na mnie i bez słowa wcisnął pedał gazu. Wbiło mnie w fotel. Niezdarnie poprawiłam się na miejscu, zapięłam się pasami i wyjęłam z kieszeni spodni telefon, wybierając numer Leto. Od razu odezwała się jego poczta głosowa, co wskazywało na to, iż wyłączył komórkę. Wściekła przerwałam połączenie i wciskałam kolejny numer.
-Halo? - Asia odebrała po 3 sygnale.
-Jared zwiał - rzuciłam krótko do telefonu.
-O kurwa - usłyszałam po drugiej stronie.
-Co jest grane? - w oddali Shannon pytał się Asi.
-Jay uciekł - przekazała informację koleżanka.
Kolejne przekleństwa słyszane niewyraźnie. Nie miałam czasu na pierdzielenie się, więc rzuciłam szybko:
-Masz Emmę obok?
-Jasne, już podaję jej telefon.
Po chwili w słuchawce rozległ się drugi kobiecy głos.
-Co chcesz? - spytała się Ludbrook niepewnie.
-Gdzie Leto ma swoją ulubioną miejscówkę w tym mieście? - wzięłam głęboki wdech, starając się uspokoić. Mknęliśmy ulicami Las Vegas, wyprzedzając kolejne auta, jednak wciąż nie mogliśmy dogonić tego, w którym znajdował się Jared. Naprawdę zależało mu na ucieczce z tego miejsca.
Emma mnie poinformowała. Podziękowałam jej i rzuciłam nazwę taksówkarzowi, która mi niewiele mówiła.
-Ale najpierw mam go ścigać, dopóki nie stracę z oczów, tak? - spytał się mnie.
-Tak, jeśli będzie jechał w danym kierunku, o którym mówiłam, to będzie dobrze, bo potwierdzi moją teorię - westchnęłam i oparłam się o fotel.
Pościg trwał już 10 minut. Wszystkie mięśnie miałam napięte. Nagle światło zamieniło się na czerwone i nie zdążyliśmy przejechać przez skrzyżowanie. Po kilku sekundach ścigana taksówka zniknęła nam z horyzontu.
-Kurwa! - krzyknęłam głośno, wkurzona.
-Proszę się nie martwić, stąd najbliżej jest do celu, o którym pani wspomniała - rzucił rzeczowo taksówkarz.
Zamknęłam oczy, a po chwili ruszyliśmy z piskiem opon. Modliłam się w duszy, żeby tylko nie było żadnego korku lub wypadku. Nagle poczułam ostre hamowanie i gdyby nie pasy, zderzyłabym się z przednią szybą. Jednak do tego nie doszło, tylko pas nieprzyjemnie wrzynał mi się w skórę. Uchyliłam powieki i przed autem zobaczyłam stłuczkę, która zajęła dwa pasy. Z jednego auta się dymiło.
-Straciłam go - powiedziałam bezbarwnym tonem. - Daleko stąd do tego czegoś?
-Do Sunrise Manor? - uśmiechnął się do mnie po raz pierwszy, a ja zawstydzona kiwnęłam głową. Czemu nie mogłam zapamiętać tej nazwy? - 20 minut na piechotę.
Cholera, za dużo czasu! Nie miałam pojęcia, co dokładnie dzieje się w głowie Jareda, sądziłam, że ten niewinny całus pomieszał mu porządnie w głowie, w końcu została naruszona ta strefa, którą fan nie powinien przekraczać. Inny mężczyzna machnąłby na to ręką, ale to był Jared Leto, a jego charakterystyczną cechą było to, że lubił się wyróżniać od innych zarówno pod względem fizycznym jak i psychicznym. Przez swoją perfekcyjność każdego szczegółu potrafił jedno małe wydarzenie rozpamiętywać kolejne kilka tygodni. Bałam się więc, że coś mu się jebnie w psychice.
Nagle obok otwartego okna usłyszałam ciche parsknięcie. Przetarłam oczy ze zdumienia, ponieważ przy aucie stał koń, na którym siedział pracownik straży miejskiej. Kurde, jak tu wykombinować od niego konia? Podać mu powód, że szukam jakiegoś zagubionego człowieka, który nie wiadomo, gdzie przebywa? Na pewno nie odda mi tak łatwo konia! Ale jako że innego argumentu nie miałam czasu wymyślić, wychyliłam głowę z auta i krzyknęłam do mężczyzny dosiadającego zwierzę:
-Proszę pana! - spojrzał na mnie zdziwionym wzrokiem. - Mogę pożyczyć od pana konia?
-Czemu? - zmrużył oczy.
-Bo próbuję dogonić swojego męża, który ostatnio często myśli o samobójstwie i nie chciałabym.... - teatralnie nie dokończyłam zdania, ściszając swój głos do dramatycznego szeptu, w którym było wołanie o pomoc.
-Gdzie jest? - zapytał się niepewnie mężczyzna. Chyba mi uwierzył!
-Na Sunrise Manor na górze, ale nie może pan tam jechać, jak zobaczy, że wezwałam za nim straż i policję, to tym bardziej odbierze sobie życie! Ma pistolet... - ukryłam twarz w dłoniach, patrząc jednak przez palce na reakcję policjanta.
Ten potarł brodę, lekko zdezorientowany, po czym zdecydował i zeskoczył z konia, podając mi lejce. Wyjęłam z portfela 50$ i rzuciłam taksówkarzowi, mówiąc, że reszty nie trzeba, po czym wysiadłam z auta i chwyciłam wodze.
-Dziękuję panu bardzo! - wdzięczność w moim głosie była szczera. Nie sądziłam, ze mi się uda przeprowadzić tę akcję.
-Umie pani jeździć konno? - spytał się.
-Tak, w Polsce jestem mistrzynią w ujeżdżeniu - odparłam, wydłużając sobie minimalnie strzemię.
Kiedy siedziałam w siodle, strażnik podał mi swój numer telefonu oraz adres, gdzie będzie czekał na mnie i konia. Po krótkim wytłumaczeniu, jak dojechać na miejsce, zebrałam konia i ruszyłam ulicami Las Vegas pełnym galopem.
Górę ujrzałam po 2 minutach. Zwolniłam, lekko zdezorientowana, bo nie wiedziałam, gdzie się mam kierować. W końcu ujrzałam jakąś ścieżkę prowadzącą bodajże na sam szczyt. Wjechałam na nią i pogalopowałam ku górze. Przede mną zamajaczyła niewyraźna postać, która zaczęła się powiększać z sekundy na sekundę.
-Jared! - rzuciłam głośno, popędzając konia.
Odwrócił się zaskoczony w moim kierunku, po czym kontynuował wspinanie się. Zaczął biec, ale wiedziałam, że z galopującym koniem nie ma szans. Dogoniłam go tuż przed szczytem. Zajechałam mu drogę i zeskoczyłam z konia. Dyszałam ciężko, podobnie jak i on.
-Co Cię ugryzło? - spytałam się wściekłym głosem. - Masz koncert, nie możesz zawieść fanów. Pomyśl o tych wszystkich niecierpliwych duszach, które tylko czekają na to, jak się pojawisz na scenie i zaśpiewasz swoje ukochane piosenki...
-Nie wytrzymam być bez Ciebie - usiadł na trawie Jared, a mnie zatkało. Serio, panie Leto, serio? Teraz? Trzymając wciąż konia za lejce usiadłam obok niego. - Gromadziło sie we mnie od kilku dni, nie wiedziałem, kiedy wybuchnę... Kiedy dzisiaj wstałem, po raz pierwszy poczułem się naprawdę wolny, nie ciążyło na mnie nic, ta świadomość, że niedługo przestanę cię mieć codziennie, była mniejsza, niewyczuwalna wręcz. Ale kiedy Valeria mnie pocałowała, coś we mnie pękło... - Chwycił moją dłoń i położył ją na swoim sercu, a potem przykrył swoją dłonią. Czułam, jak jego tętno jest przyspieszone, serce bije jak oszalałe, chcąc się wyrwać z klatki. - Nie przeboleję naszej rozłąki, może i krótko się znamy, ale to uczucie jest tak wyjątkowe, takie nagłe, piękne i szalone. Czujesz? - pogłaskał mnie po policzku, a między nami wzrosło napięcie, zaczęło się coś elektryzować. W moim brzuchu zatańczyły wszystkie motyle, a jego dotyk mnie palił. Kochałam, jak mnie głaskał, czułam się wtedy wyjątkowa i ważna. - Czujesz to podekscytowanie? Podniecenie? Miłość? - kiwnęłam niepewnie głową. - Ja też. I nie chcę tego tracić, boję się, że jak cię teraz wypuszczę z ramion, to nigdy do mnie nie wrócisz, że cię stracę na zawsze.
-Och, Jared.. - wyszeptałam, czując, jak pod powiekami zaczynają mi się zbierać łzy. - Wiesz, ze cię kocham, i ze moje uczucie nie zniknie do Ciebie. Ale ja muszę iść na studia, to moje marzenie, zabierzesz mi je? - spojrzałam w jego błękitne oczy, które były przepełnione bólem i tęsknotą. - Nawet jak w okresie studiowania kogoś spotkam i się zwiążę, będzie lepiej dla mnie, dla nas... Będę mogła łatwiej przejść przez naukę, aby po niej znowu mieć Ciebie. Kocham cię - popłynęła mi jedna łza.
Jared starł ją kciukiem i opuścił głowę, patrząc się w moją dłoń, która nadal spoczywała na jego sercu. Zamknęłam oczy, starając się jakoś opanować, bo ostatnie, co chciałam, to rozpłakać się tutaj. Musiałam być silna, im mniej emocji teraz okażę tym mniej bolesna będzie nasza rozłąka.
-Nie, nie zabraniam Ci spełniać marzeń - szepnął, podnosząc w końcu na mnie wzrok. - Po prostu jeszcze nigdy nie byłem tak zakochany, nie byłem pewien tego uczucia. Boję się, że Cię stracę, że za 3 lata nie będziesz mnie kochała - urwał, dusząc w sobie łzy.
Puściłam konia i przysunęłam się do niego, oplatając go ramionami. Zanurzyłam nos w jego włosach. Ten zapach... Włosy pachniały mu szamponem oraz nim. Zaciągnęłam się głęboko i zamknęłam oczy, tuląc go i kołysząc lekko. Wiem doskonale, co czuł w sobie, gdyż ja miałam to samo odczucie już od kilku tygodni. Mimo że była między nami silna chemia, cały czas miałam obawę, że znajdzie sobie inną i mnie zostawi na lodzie. Moja dusza nie wytrzymałaby wtedy odrzucenia z jego strony. Tak bardzo chciałam móc mu teraz powiedzieć, że rzucam studia, że wolę z nim zostać, ale... nie mogłam. Nie byłam w stanie już teraz poświęcić mu całego swojego życia, coś ciągle stało mi na przeszkodzie w pokonaniu tego decydującego kroku.
-Będę cię kochać, obiecuję ci to - wyszeptałam mu do ucha. - Ale proszę cię, poszukaj kogoś na ten czas, nie chcę, żebyś z mojego powodu cierpiał i nie był w stanie funkcjonować, bo mnie nie będzie obok. Nawet nie tyle znaleźć, co zapomnieć na ten czas o naszym uczuciu. Jak mam ci to udowodnić, że jesteś moją miłością?
-Pragnę Cię tutaj, teraz - poczułam jego oddech na karku, a mnie przeszły rozkoszne dreszcze.
-Nie teraz - westchnęłam.
-Nie kochasz mnie...? - jego głos zadrżał.
-Nie o to chodzi, po prostu mam.... Okres - wywróciłam oczami. - Nie jestem gotowa, nie dzisiaj.
-Wszystko nam przeszkadza - rzucił z poirytowaniem Leto.
Wstałam, wiedząc, że najgorsze już minęło, że już się nie rozkleimy.
-Chodź, mój mały rycerzu, żeby zadowolić innych ludzi - uśmiechnęłam się do niego i podałam dłoń, żeby pomóc mu wstać.
Wsiedliśmy na konia i stępem zaczęliśmy schodzić z szczytu. Jared wtulił się w moje plecy, a ja napawałam się jego dotykiem i zapachem.

Minuta dzieliła od wejścia Marsów na scenę. Stałam obok Shannona i przypatrywałam się ze znudzeniem na stojące za barierkami fanki, które jeszcze nie wiedziały, że to już ten moment. Jedynie starzy wyżeracze ucichli, słysząc ostatnią piosenkę puszczaną z odtwarzacza. Przybyliśmy pod komisariat po 15 minutach, oddaliśmy konia strażnikowi (dałam mu za pożyczkę 500$, których nie chciał przyjąć, ale w końcu się zgodził), po czym wróciliśmy ze znajomym taksówkarzem-Murzynem, który na nas czekał, pod halę. Przybyliśmy 40 minut przed czasem, więc Jared na spokojnie poszedł się przygotować do koncertu, a ja zaczęłam szukać Emmę, żeby ja powiadomić, iż jesteśmy już na miejscu i bez przeszkód dotarliśmy na miejsce. Ludbrook była zła na Leto, ale po moich prośbach odpuściła sobie danie mu ochrzanu i tylko siedziała na kanapie, burcząc co chwila coś pod nosem o nieposłuszeństwu i wyłączaniu telefonu. Nie chciałam przebywać dłużej z nią w jednym pomieszczeniu, więc wraz z Asią i Anderem wyszliśmy na zewnątrz, ciesząc się chłodnym powietrzem Las Vegas. Słońce zdążyło już zajść, ale niebo nadal pozostawało różowe, więc mieliśmy co podziwiać. Porozmawialiśmy w swoim gronie, i kiedy usłyszeliśmy że support skończył grać, Ander rzucił i zdeptał niedopałek papierosa, po czym wkroczyliśmy do środka, aby dalej pełnić swoje obowiązki.
Włączyłam pilotem zegar, który miał odmierzać czas do końca koncertu. Był nastawiony zawsze na dodatkowe dwie minuty na wypadek opóźnionego wejścia na scenę. Spojrzałam na Jareda i kiwnęłam mu głową. Ten włączył PLAY na odtwarzaczu. Pogasły wszystkie światła i jednocześnie rozbrzmiały pierwsze dźwięki Birth. Uśmiechnęłam się do wokalisty, chcąc dodać mu otuchy. Na scenę wbiegł Tomo. Nagle poczułam dłoń na pupie, a po chwili na scenę wkroczył Shannon. Popatrzyłam z niedowierzaniem na zmniejszającą się postać Shannona i z rozbawieniem pokręciłam głową. Ten to zawsze wykorzysta okazję, aby mnie klepnąć w pośladek! Na początku wkurzały mnie te gesty, ale kiedy zrozumiałam, że moja walka z tym jest bezcelowa, odpuściłam sobie. Poczułam, że za mną stanął Jared.
-Kocham Cię - wyszeptał mi do ucha, złożył pocałunek w kark i wszedł na scenę, śpiewając swoją piosenkę.
Zalała mnie fala gorąca. Jak to się działo, że ten człowiek wzbudzał wciąż we mnie takie emocje? Uśmiechnęłam się do niego, kiedy spojrzał w moją stronę i puścił mi oczko. Ach ten szalony Jared Leto, śpiewa i puszcza oczka w tym samym momencie!
Wszystko szło zgodnie z planem. Na akustyku Asia i Shannon zniknęli gdzieś, a ja nie zawracałam sobie głowy, który pokój tym razem zajęli. W pewnym momencie, kiedy Jared zaczął brać kilku ludzi na scenę na pogadankę, poczułam silne parcie na pęcherz.
-Muszę do toalety - mruknęłam do ucha Emmy.
-Leć leć - machnęła na mnie ręką, skupiając wzrok na Jaredzie i bacznie obserwując ludzi, chcąc przewidzieć ich reakcję i w razie czego wezwać pomoc. Szybko znalazłam łazienkę i zajęłam pomieszczenie. Usiadłam na tronie i po chwili poczułam ulgę, kiedy pęcherz zaczął się opróżniać.
-Szybciej, Shannon, szybciej! - usłyszałam głos Asi z sąsiadującego z toaletą pokoju.
Uśmiechnęłam się jednoznacznie pod nosem. A to ci heca, będę pierwszą osobą, która będzie miała potwierdzenie, że znikają na tylko jedną rzecz do garderób w trakcie akustyku!
-Spójrz na mnie, chcę widzieć Twoje oczy, jak będziesz dochodziła! - krzyknął Shannon.
Spuściłam wodę i podeszłam do łazienki, aby umyć ręce. Spojrzałam na odbicie w lustrze. Na mojej twarzy malowało się rozbawienie, a usta były w szerokim uśmiechu.
-Asia, och, mała, jesteś wspaniała! - w głosie Shannona było słychać ulgę i napięcie sięgające szczytu.
Och, więc to ten moment kulminacyjny.... Szybko wytarłam ręce o materiał koszulki i wyszłam z łazienki, nie chcąc w korytarzu spotkać się z tą parą. Chyba nie potrafiłabym w tym momencie spojrzeć bez zakłopotania i uśmiechu na twarzy w ich oczy.
Kiedy kończyło się The Kill, uciekłam do stojących meetów pod byle pretekstem, aby tylko nie patrzeć na Asię. Musiałam ochłonąć, za szybko Jay skończył seta akustycznego. Na CTTE, które było przedostatnią piosenką, w końcu polazłam na swoje miejsce. Zauważyłam brak Emmy.
-Gdzie blondi? - spytałam się koleżanki.
-Och, polazła wybierać na UITA. Podobno jest wściekła, że uciekłaś, bo to Twoja kolej dzisiaj była - poinformowała mnie Asia.
Wzruszyłam ramionami i przyglądałam się Jaredowi. Tomo robił to samo, przez co co chwila mylił się w graniu, wydając z gitary fałszywe nuty. Na szczęście publika nie zauważyła tych błędów i dalej namiętnie skakała w rytm piosenki, śpiewając głośno z wokalistą. Ja jednak wiedziałam, co jest na rzeczy - Milicevic chciał, żeby Jay zdjął te majtki i latał bez nich na ostatniej piosence. Wiedziałam, że postara się tego dopilnować, nawet jeśli miałoby dojść do użycia przemocy. Żałowałam tylko, że Leto zawiązał koszulę w pasie, przez co jego krocze było zamaskowane i niewidoczne dla obcych oczów.
W końcu skończyło się CTTE. Niespodziewanie głos zabrał Tomo.
-Dzisiaj na UITA wybiera Shannon - i wskazał na perkusistę, który wstał od garów i z uśmiechem na twarzy zabrał mikrofon od przerażonego brata, po czym skierował się na koniec wybiegu.
Tomo schwycił Jareda i zaciągnął go do tego miejsca, gdzie stałam ja oraz Asia.
-Leto, nasz zakład - wyszczerzył do niego zęby.
-Kurde, zapomniałem o nim - zamruczał z niezadowoleniem wokalista.
-Maszeruj do łazienki! - wygonił go gitarzysta.
Jared pomarudził pod nosem, jednak posłusznie skierował się do zacnego pokoju, z którego wrócił po 20 sekundach. W dłoni trzymał swoje majtki.
-Gotowy do występu? - spytał się go zadowolony Tomo.
-Taaa - burknął tylko Jay i schował swoją bieliznę do kieszeni spodni.
Wpadłam w tym momencie na dziwny pomysł. Złapałam Jareda i zaczęłam go namiętnie całować. Zaskoczony wpierw, wkrótce zaczął odwzajemniać pocałunek. Zjechałam dłońmi bliżej i zaczęłam majstrować przy jego koszuli, a po chwili opadła ona na ziemię. Leto na szczęście był tak zajęty całowaniem mnie, że nie zauważył tego. Posunęłam się jeszcze dalej i zaczęłam się o niego delikatnie ocierać i dotykać jego penisa, co zaowocowało natychmiastową erekcją.
-Jared, na scenę! - zawołała Emma.
Puściłam go i uśmiechnęłam się do niego szeroko, po czym popchnęłam w kierunku sceny. Wciąż nieprzytomny Jared wleciał na nią, będąc przekonany, że jego stojący mały przyjaciel jest niewidoczny. Widząc, jak bardzo się myli, zachichotałam.
-Maju, jesteś głupia - pokręciła głową Asia.
-Niech ludzie w końcu zaczną się bawić - uśmiechnęłam się do niej.
Wyszłyśmy na scenę i zajęłyśmy nasze miejsca. Kiedy w połowie piosenki Jared spojrzał w dół i zorientował się, że nie ma koszuli, zamarł na chwilę i zgubił się w tekście, śpiewając nagle Hurricane. Zdezorientowani ludzie zaczęli na siebie patrzeć, a ja zachichotałam. Po chwili udało się Jaredowi wrócić do właściwego tekstu, ale wycofał się z wybiegu i teraz tylko latał przy nas. Kiedy wszyscy uklękli, zauważyłam w cieniu, że sięga do kieszeni, gdzie miał włożone swoje majtki. Zastanawiając się, gdzie je rzuci, poczułam, że coś ląduje mi na głowie. Sięgnęłam dłonią do czubka głowy i chwyciłam w rękę materiał. Zaskoczona zdjęłam go, żeby zobaczyć, co takiego tam wylądowało. Okazało się, że Jared cela nadal miał świetnego i jego czarne majtki wylądowały na mojej głowie. Uśmiechnęłam się szeroko, ale nie chciałam zatrzymać tego pięknego prezentu, więc odrzuciłam bieliznę w kierunku Valerii, która ją złapała, tuląc ją do siebie i wąchając. Fuj.

-To był dzień - westchnął Jared, patrząc na mnie. Siedzieliśmy w fotelach w samolocie i właśnie mieliśmy zacząć kołowanie po pasie startowym.
-Tak.. Dziękuję, że jesteś obok. Moje życie bez tych dodatkowych atrakcji byłoby naprawdę nudne - uśmiechnęłam się do niego.
Oparłam głowę o jego ramię, a ten mnie mocno przytulił. Zamknęłam oczy i odpłynęłam w objęcia Morfeusza. Za 2 godziny mieliśmy lądować w Los Angeles, skąd z lotniska miałam pojechać do domu Leto, aby kontynuować tam dalej spanie. Wiedziałam, że następne dwa dni będą koszmarem, ale starałam się teraz o tym nie myśleć.

______________

Nie jestem zadowolona standardowo z końcówki.
Wiem, że robię błędy, ale naprawdę, nie musicie mi wytykać nawet te najdrobniejsze, wiem, że nie jestem orłem w pisaniu, nikt nie jest idealny.

Następny rozdział będzie już pisany z okresu studiów. Może kiedyś dodam jakiś dodatek, który będzie opisywał te ostatnie dni Mai i Jareda.

Proszę o komentarze.
xoxo

czwartek, 17 lipca 2014

Rozdział 34. "Wystarczyły mu 4 dni, aby przerobić każdy odcinek dostępny w internecie, oraz kolejne 8 dni, kiedy jego garderoba została całkowicie wymieniona na gadżety z tym właśnie motywem."

Ostatni dzień w domu przed wyjazdem. Czułam się nieswojo, wszędzie unosiła się jakaś dziwna atmosfera, napięcie, poddenerwowanie... Obudziłam się z myślą, że chcę jak najlepiej go spędzić. Miałam dziwne wrażenie, że wraz z wyjazdem do Los Angeles zmieni się całe moje życie. Nie chodziło tu tylko o nowych znajomych, nowy klimat, nowe miejsce, ale przede wszystkim o moje spostrzeżenie wobec świata, o moją psychikę. Nie byłam pewna, czy jestem gotowa na zderzenie się z rzeczywistością. Chciałam w tej chwili zrezygnować z tego wyjazdu. Czułam w sercu jakąś tęsknotę i smutek, mimo że jeszcze nie wyleciałam z Polski. Gdyby nie Jared pewnie bym już dawno zadzwoniła na uczelnię, aby wycofać papiery, bo ciągle gryzłam się z sobą. Gdyby nie to dziwne przeczucie pewnie nie miałabym nic przeciwko temu wyjazdowi. Mózg jednak płata różne figle i sami nie wiemy, w którym momencie potrafimy zmienić zdanie bądź spostrzeżenia dotyczące życia.
Wygrzebałam się spod kołdry i niezdarnie próbowałam wstać z łóżka, co zakończyło się bolesnym upadkiem na dupie.
-Kurwa! - zaklęłam soczyście.
-Maja, nie przeklinaj! - dobiegł mnie głos mamy z dołu.
Mamrocząc pod nosem, że nie jestem już dzieckiem i mogę przeklinać i że świat jest zły i w ogóle do bani jest moje życie, próbowałam za pomocą łóżka dźwignąć się na nogi i stanąć prosto na ziemi. Udało się! Jednak tyłek nadal bolał. Oj, ten ostatni dzień nie zaczynał się najlepiej dla mojego zdrowia. 
Do drzwi ktoś cicho zapukał. 
-Zamknięte - powiedziałam z przyzwyczajenia.
Oczywiście moje słowa zostały całkowicie zlekceważone, jakby w ogóle nie były wypowiedziane, i do pokoju wparował się Jared w swoim różowym szlafroku z kucykami Pony. Nie miałam pojęcia, w którym momencie kupił narkotyki od dilera, ale był to naprawdę odjechany środek odurzający, bowiem Leto, czterdziestojednoletni wciąż mężczyzna, zaczął kupować wszystko, co było tylko różowe bądź miało na sobie kucyki Pony. Zaczęło się to 2 dni po naszym przylocie do mojego domu, kiedy Zuzia zbajerowała go i zaciągnęła do swojego pokoju, aby pooglądał z nią bajkę, bo ona nie chce sama oglądać. Jay początkowo nie chciał się zgodzić, gdyż siostra pierwszego dnia przywitała go kopnięciem w łydkę, ot tak, zupełnie bez powodu. Noga wokalisty trochę ucierpiała (miał aktualnie końcówkę ogromnego wcześniej siniaka), przez co miał do niej uraz, jednak jego stosunek zmienił się całkowicie po obejrzeniu z nią któregoś tam odcinka kucyków Pony. Wystarczyły mu 4 dni, aby przerobić każdy odcinek dostępny w internecie, oraz kolejne 8 dni, kiedy jego garderoba została całkowicie wymieniona na gadżety z tym właśnie motywem. Nie wspominał w mojej obecności o tym serialu, bowiem wiedział, że jak tylko usłyszę magiczne dwa słowa "kucyki Pony", to wyrzucę go natychmiast przez drzwi i będę zdenerwowana kilka następnych godzin. Początkowo wkurzał mnie nimi, ale kiedy po raz trzeci wylądował twardo na tyłku po wyrzuceniu go z mojego pokoju, dał sobie spokój z próbą nawiązania rozmowy ze mną na ten temat i od tamtego czasu wszystkie swoje poglądy dotyczące tego jakże cudownego serialu wymieniał z moją siostrą. Zadawałam sobie tylko jedno pytanie: czy tak własnie wygląda kryzys wieku średniego?
-Jak tam nastroje? - spytał się, uśmiechając się do mnie szeroko.
Patrzyłam, jak zakłada za ucho pasmo swoich długich brąz włosów z końcówkami ombre i cieszyłam się w duchu, że nie przyszedł mu do łba pomysł, aby blond końcówki walnąć na neonowy róż. Starałam się trzymać język za zębami i nie wypowiadać głośno tej myśli, bowiem wiedziałam, że to, co powiem w żarcie bądź z poirytowaniem, potraktuje na serio i po kilku godzinach powitam mężczyznę z różowym ombre. Wyobraziłam sobie tę wizję i nieznacznie się skrzywiłam. Fuj.
-Boli mnie tyłek - wymamrotałam, odwracając się do niego tyłem, aby znaleźć w szafie interesującą mnie koszulkę. Nie miałam dużego wyboru, bowiem prawie cała moja garderoba spoczywała w walizkach od wczoraj. Tak, byłam już prawie w całości spakowana do wylotu.
-Co się stało? - zainteresował się Jared, rozsiadając się wygodnie na łóżku.
-Kołdra mnie zaatakowała i wylądowałam na podłodze. 1:0 dla podłogi - wyjęłam w końcu jakąś dziwną zieloną koszulkę, którą kupiłam ze sto lat temu, a która była schowana głęboko w otchłani ubrań, bowiem miała robiony własnoręcznie nadruk. Kiedyś tam, w przypływie mojego wielkiego FG, napisałam na niej "I LOVE JARED LETO". Jako że jednak nie miałam innego wyboru, gdyż inne były albo za krótkie albo za bardzo zniszczone, musiałam ją na siebie założyć. 
-Niedobra kołdro, nie wolno atakować Mai, nie chcesz przecież, żeby stało jej się coś złego, prawda? - usłyszałam groźny głos Leto i odwróciłam się w momencie, kiedy piosenkarz zaczął okładać Bogu winną kołdrę pięściami.
Na mojej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. To właśnie było przebywanie z Jaredem, nawet koszmarnie rozpoczęty dzień po kilku minutach przebywania z tym mężczyzną w jednym pokoju zamieniał się na najlepszy dzień w całym życiu. Nie potrafiłam się w jego obecności długo gniewać. Leto miał w sobie jakąś tak mega kochaną cechę, że nawet najprostszy głupi żart powodował, iż człowiekowi od razu topniało serce, a na jego miejsce wchodził nowy narząd szczelnie wypełniony miłością oraz uwielbieniem do niego. Tych narządów u mnie było już chyba miliardy. Jay miał w sobie coś takiego niewinnego, uroczego i dziecięcego, że potrafił, nie mając o tym nawet pojęcia, rozczulić każdego twardziela. Miał też specyficzną cechę, którą bardzo u niego ceniłam - potrafił się mianowicie cieszyć z każdej, nawet najmniejszej, rzeczy. Cieszyło go słońce, drzewa, wiatr we włosach, świeże tosty, poranne bieganie po polu. Rzadko, naprawdę bardzo rzadko, denerwował się. Były, co prawda, takie sytuacje, w których tracił panowanie nad sobą, i wtedy potrafiło być naprawdę nieprzyjemnie. 
Był taki dopiero od spotkania ze mną, a dokładniej od kiedy pozbył się Barta, bo pozbywając się tego mieszkańca w głowie stracił większość swojego idealizmu. Teraz łatwiej się godził z przegraną bądź z tym, że nie wszystko było takie perfekcyjne, jak sobie wyobraził w swojej głowie. Dążył wciąż do tego, ale nie przejmował się już tak mocno niepowodzeniem. Czasami jednak jego stare nawyki się odzywały i potrafił wybuchnąć taką złością na swoje crew, że lizaliśmy potem rany przez kilka godzin, czując się upokorzeni. Zauważyłam, że pomimo iż było wówczas zawsze nieprzyjemnie, te wybuchy wpływały pozytywnie na naszą pracę oraz efektywność i więcej tego błędu nie popełnialiśmy. Dzięki tym wybuchom uczyliśmy się, co robić poprawnie, a Leto przechodziła złość i na powrót stawał się słodkim i kochanym misiem.
-Jared, a może ta kołdra ma uczucia? Może ma rodzinę, dzieci, dom na utrzymaniu? - zadawałam pytania, a mój uśmiech się poszerzał.
Leto spojrzał na mnie lekko zszokowany, po czym szybko zmienił strategię i zaczął przytulać kołdrę.
-Przepraszam, panie kołderko, nie powinienem panu robić coś takiego! - mówił do niej czule, głaszcząc delikatnie po skrawku materiału.
Zachichotałam cicho i zbliżyłam się do Jareda, wyjmując kołdrę z jego rąk i odkładając ją na bok, aby móc usiąść na jego kolanach. Wzięłam w swoje dłonie jego twarz, pochyliłam się nad nią na tyle blisko, że moje końcówki włosów muskały delikatnie jego szyję, i, patrząc mu prosto w oczy, spytałam się cicho:
-Nie będziesz więcej bił mojej kołdry? 
-Nie - odpowiedział lekko drżącym głosem, gładząc mnie po plecach. 
-Obiecujesz? - między nami zrobiła się bardzo intymna atmosfera. 
-Tak.. Dostanę nagrodę? - uśmiechnął się delikatnie.
-Grzeczni chłopcy zawsze dostają nagrody - odpowiedziałam i dotknęłam wargami jego usta. 
Po chwili niewinny pocałunek zamienił się w coś namiętnego i pełnego żądzy. Zaczynało mi brakować powietrza. 
-Jared... - odsunęłam się na kilka centymetrów od niego.
-Co? - spytał się, lekko dysząc.
-Twój mały przyjaciel się odezwał - odpowiedziałam mu.
Zaśmiał się głośno. 
-Coś sugerujesz? - spojrzał na mnie badawczo, a ja po raz kolejny poczułam, że to może być własnie ta kontynuacja, która została brutalnie przerwana w pewnej garderobie przez pewną kobietę, której imię zaczynało się na E.
-Nie, ja jestem grzeczną dziewczynką, która lubi się czasami pobawić w niegrzeczne zabawy - wyszczerzyłam do niego zęby, a atmosfera między nami robiła się coraz bardziej gorąca.
No ja myślę - sięgnął ręką pod bluzkę, gdzie nic pod niej nie miałam.
Nie zdążył jednak nic z nią zrobić, bowiem drzwi do pokoju się szeroko otworzyły i do pokoju wtargnęła się Kinga.
-Maja, podobno już wsta... o kurwa, chyba nie trafiłam z momentem - wybąkała, podczas gdy Jared wyciągnął rękę spod mojej koszulki, a ja wstałam z jego kolan i poprawiłam koszulkę, czując się niezręcznie.
 Byłam też trochę zła, bo po raz kolejny nam przeszkodzono. Ile razy nam jeszcze przeszkodzą? Kiedy w końcu będę miała to szczególne wydarzenie za sobą? Chyba nigdy nie będzie mi dane przeżyć ten pierwszy raz. Byłam pewna, że nawet gdybym poleciała na Księżyc z jakimkolwiek mężczyzną, akurat zupełnie przypadkowo w tym kluczowym momencie przyłapał nas jakiś astronauta, który akurat teraz, w tym momencie, musiał sprawdzić glebę gwiazdy w tym określonym miejscu, nie 2 kilometry dalej tylko akurat tutaj.
-Nie trafiłaś, Kinga - obrzuciłam ją wściekłym spojrzeniem.
Chwyciłam upuszczoną wcześniej koszulkę i szybko wyszłam z pokoju, kierując się do łazienki. Zatrzasnęłam za sobą drzwi, zakluczyłam je, rzuciłam zła ubranie na pralkę i podeszłam do umywalki, nad którą się pochyliłam. Zamknęłam oczy i zaczęłam powoli oddychać.
-Maja, ogarnij się, to tylko Jared, kiedyś na pewno będziesz miała okazję go przeruchać... - spojrzałam na swoje odbicie w lustrze. - Jestem beznadziejna - powiedziałam do samej siebie, po czym odwróciłam się od odbicia, aby nie patrzeć na swoją beznadziejność i godne pożałowania zachowanie.
Ubrałam się (bieliznę oraz spodnie miałam zostawione w łazience z wczoraj), umyłam zęby, rozczesałam włosy i już w ciut lepszym nastroju wróciłam do swojego pokoju. Kinga na szczęście zniknęła, za to Jared nadal leżał na łóżku i przeglądał coś w swoim telefonie. Kiedy usłyszał, że wchodzę, spojrzał na mnie znad sprzętu. Zobaczył napis na koszulce i szeroko się uśmiechnął.
-Ja wiem, że mnie kochasz, ale nie musisz tego oznajmiać całemu światu swoją koszulką.
Pokazałam mu środkowy palec oraz wytknęłam język.
-Jeszcze kilka osób na pewno nie wie o mojej miłości do Ciebie, pora, żeby się dowiedzieli, kim jest ten okropny Jared Leto - odpowiedziałam mu.
-Phi, nie jestem okropny - zaczął się ze mną droczyć.
-Jesteś najokropniejszym mężczyzną, jakiego znam!
-To czemu ze mną jesteś? - wstał z łóżka i założył ręce na swój obrzydliwy szlafrok.
-Bo byłam jedyną kobietą, która Cię kocha, poza mną są tylko geje - uśmiechnęłam się mściwie.
-Zazdrościsz mi, Ciebie nikt nie kocha poza mną! - wyczułam w jego głosie, że był na mnie obrażony.
-Oj Jared... - powiedziałam miękko, uśmiechając się do niego czule. - Przecież wiesz, że jesteś Bogiem seksu, a wszystkie fanki marzą tylko o tym, abyś się z nimi kochał przez kilkanaście dni.
-To mi się podoba, takie gadanie - jego złość ulotniła się. Wystarczyło tylko trochę podsycić jego ego, a on automatycznie zapominał o wszystkich urazach i złych słowach powiedzianych dosłownie sekundy temu. - Co dzisiaj robisz? Jakie masz plany?
Usiadłam na fotelu i westchnęłam.
-Chyba zadzwonię do znajomych i zaproszę na jakieś pożegnalne ognisko czy coś, bo kurczę nie mam innego pomysłu...
Jared podał mi bez słowa mój telefon, który znajdował się na biurku. Spojrzałam na niego z wdzięcznością i zaczęłam wykonywać niezbędne połączenia do określonych osób, podczas gdy Leto z powrotem usiadł na łóżku i na nowo bawił się swoim telefonem.

Przywitałam ostatnią zaproszoną osobę i poszłam za nią na tyły domu, gdzie impreza zaczynała się rozkręcać. Zaprosiłam Krzyżyka, Litzę, Asię z Shannonem (wrócili do domu wczoraj po tygodniowym pobycie w polskich górach, więc z przyjemnością przyjęli zaproszenie), Madzię, Pinkę z chłopakiem oraz dobrego przyjaciela - Kubę, który na imprezę przyszedł ze swoim znajomym z wymiany - Anderem. Oprócz zaproszonych gości była też oczywiście moja ukochana rodzinka w komplecie, czyli mama, tato oraz siostra.
Wszyscy siedzieli przy rozpalonym dopiero co ogniskiem i wsłuchiwali się z zapartym tchem w Jareda, który nucił własnie, grając na gitarze, jakąś amerykańską przyśpiewkę. Nie wiedziałam, co to dokładnie było, ale przyjemnie się tego słuchało. Zajęłam miejsce obok wokalisty, jednak wciąż na sobie czułam badawcze spojrzenie. Po kilku minutach w końcu udało mi się przyłapać sprawcę na gorącym uczynku. Zdziwiłam się, że adresatem spojrzeń jest zupełnie obcy mi Ander. Kiedy tylko chłopak się zorientował, że został zdemaskowany, uśmiechnął się do mnie szelmowsko. Zaintrygowała mnie jego postać zarówno pod względem zachowania jak i wyglądu, bowiem miał urodę egzotyczną. Wstałam i dałam znak Kubie, aby poszedł za mną. Kiedy oddaliliśmy się na odpowiednią odległość i znaleźliśmy się gdzieś za stajnią, popatrzyłam na kumpla z podstawówki oraz gimnazjum badawczo.
-Kim jest ten cały Ander? - spytałam się od razu, ciekawa odpowiedzi.
-Kolega z wymiany, przyjechał do mnie z Meksyku, wcześniej ja u niego byłem. Całkiem sympatyczny gościu, kończy w styczniu studia - odpowiedział Kuba.
-A na jakim jest kierunku? - zaciekawiłam się.
-Logistyka, po tym możesz organizować między innymi koncerty bądź zatrudnić się w jakimś zespole i nadzorować przebieg różnych zespołowych spraw - popatrzył na mnie badawczo.
-Nie patrz się tak na mnie, ja nie jestem w stanie wpłynąć na Jareda, on sam dobiera sobie personel i nie liczy się ze zdaniem kogoś innego - mruknęłam pod nosem. - A Ander umie coś z informatyki i programowania?
-Mówił, że miał przez rok informatykę, więc pewnie coś tam ogarnie. A czemu się pytasz, coś jednak się znajdzie dla niego? - spytał się rozentuzjazmowany przyjaciel.
-Nie wiem, mogę porozmawiać z Jaredem... - zamyśliłam się. - Szuka kogoś do swojego Adventures in Wonderland, żeby ogarniał i był zatrudniony jako własnie ktoś od AIW a nie pod zespół. Nie wiem, o co mu chodzi, ale chciał zrobić z AIW osobną firmę, która niekoniecznie byłaby związana tylko z Marsami. Niby góra już pracuje z innymi artystami... Nie wiem nic, nie rozumiem tego człowieka - bezradnie rozłożyłam ręce.
-Ale pogadasz z nim? - spojrzał na mnie błagalnie.
-Jak będzie okazja to na pewno to uczynię - uśmiechnęłam się szeroko do Kuby.
Chłopak wyrósł na wyjątkowo uroczego mężczyznę. Wtedy, kiedy się poznaliśmy, był niskim i trochę zagubionym pulpetem. Nie każdy za nim przepadał, pewnie i ja bym się z nim nie przyjaźniła gdyby nie fakt, że nauczycielka w pierwszej klasie, już mocno poirytowana moim ciągłym wierceniem się na lekcjach i rozmawiania z każdymi ludźmi, przesadziła mnie do pierwszej ławki, w której siedział już cichy Kuba. Początkowo byłam obrażona na cały świat, ale kiedy po kilku dniach z piórnika chłopaka wypadł żeton jakiegoś pokemona, spojrzałam na niego innym niż dotychczas wzrokiem. Zaczęliśmy, początkowo nieśmiało, rozmowę o pokemonach (musicie wiedzieć, że ta bajka, razem z Dragon Ball, były ewidentnie bajkami nr 1 w moim młodym życiu i zawsze codziennie siedziałam przed tv, aby móc tylko obejrzeć swój ulubiony serial), a potem, z dnia na dzień, rozmawialiśmy na przeróżne tematy. Odsunęłam się od znajomych, których poznałam na samym początku, a Ci z tego powodu zaczęli wymyślać plotki, jakoby bylibyśmy parą, jednak po nas plotki całkowicie spływały. Kiedy inni zobaczyli, że mamy gdzieś ich zdania i się nimi nie przejmujemy, odpuścili sobie i zaczęli swatać inne pary, jednak nas nie ruszali.
W 5 klasie Kuba schudł jakieś 20 kilo. Niby nie jest dużo, ale u chłopca bardzo się to rzucało w oczy. Dopingowałam go, pomagałam mu cały czas, był nawet taki okres, że nie miał psychicznie siły kontynuować dietę, więc sama na nią przeszłam, starając się jakoś wspomóc przyjaciela w tej walce z zbędnymi kilogramami. W końcu, po 8 miesiącach walki, cel został osiągnięty. W tym momencie wszyscy nagle zapomnieli o starym Kubie i widzieli tylko tego nowego, z którym chcieli koniecznie zawrzeć przyjaźń, jednak ten każdą propozycję odrzucał, pamiętając, że wcześniej był ofiarą różnych żartów jak i nieprzyjemnych dowcipów oraz docinek słownych. Pozostał ciągle taki sam pod względem charakteru i bycia, co mi bardzo odpowiadało. Ludzie zrozumieli, że nie nawiążą z nim przyjaźni, i zostawili go w spokoju, a po kilku miesiącach on sam zaczął do nich wyciągać pierwszy dłoń, co zawsze było przyjmowane z radością przez drugą stronę.
Po gimnazjum nasze drogi się rozeszły - on poszedł na mat-fiza do innej szkoły niż ja na bio-chema. Spotykaliśmy się cały czas, jednak coraz rzadziej, nie dlatego, że nie chcieliśmy się już znać, jednak przez to, że każdy z nas miał tyle na głowie, iż nie wyrabiał po prostu ze swoimi obowiązkami, nauką oraz dodatkowymi zainteresowaniami. Staraliśmy się raz w tygodniu spotkać, i zawsze te spotkania odbywały się w soboty w południe w Manufakturze. Idąc obok Kuby byłam szczęśliwa, że obok mnie idzie tak bardzo przystojny mężczyzna (link). Przy dzisiejszym spotkaniu się Jareda i Kuby miałam obawy, czy aby Jay nie stanie się zazdrosny o mnie, ale, o dziwo, nawet jeśli faktycznie był zaniepokojony, nie dawał po sobie znać. Kiedy zanosiłam sałatki na stół godzinę temu, zderzyłam się w drzwiach z Leto.
-Powiedz mi coś - zaczepiłam go.
-Hm? - spojrzał na mnie pytająco, przejmując ode mnie półmisek z sałatką jarzynową, którą pokochał.
-Nie jesteś o mnie zazdrosny? - walnęłam prosto z mostu, przypatrując się jego oczu, bo tylko one nie potrafiły kłamać, a znałam go na tyle dobrze, żeby zawsze wyłapać kłamstwo poprzez baczne obserwowanie jego mimiki twarzy. Był cholernie dobrym aktorem, ale w konfrontacjach face to face jego pewność znikała gdzieś, i wystarczyło dosłownie lekkie wytrącenie go z równowagi, a miało się pewność co do jego prawdomówności.
-Nie - spojrzał na mnie swoimi oczami, a ja wiedziałam, że nie kłamie.
-Czemu? - byłam zdziwiona.
-Przyzwyczaiłem się, że kręcisz się tylko wokół ładnych gości - wyszczerzył do mnie zęby, a ja dałam mu sójkę w bok.
Odwrócił się i poszedł z sałatkami na dwór, a ja patrzyłam, jak jego postać maleje na horyzoncie. Cieszyłam się, że przynajmniej teraz miał normalny ubiór, o ile normalnym ubiorem można nazwać czarno-białą koszulę w poziome paski oraz legginsy zebry. Pocieszałam się, że przynajmniej nie były to kucyki Pony.
Wróciliśmy z Kubą do towarzystwa, które właśnie wzięło na ogień śpiewki harcerskie. Shannon, Jared i Ander nie uczestniczyli w śpiewaniu z prostego powodu - nie znali tekstu, a nawet jeśli dostaliby przed nos wydrukowany, nie wiedzieliby, jak dany wyraz wymówić, dlatego odeszli na chwilę od ogniska i usiedli gdzieś pod drzewem, żywo o czymś rozmawiając. Widziałam w oczach Jareda błysk, który zawsze towarzyszył mu w chwilach, kiedy miał wdrążyć w życie nowy plan, pomysł. Uśmiechnęłam się do niego, kiedy nasze spojrzenia się spotkały. Odwzajemnił uśmiech i wrócił do rozmowy, a ja usiadłam obok Litzy.
-Gotowa na opuszczenie rodzinnego gniazdka? - zapytał się mnie wokalista.
-Nie wiem. Boję się tego kroku, bo wszystko się zmieni... - westchnęłam ciężko i wlepiłam wzrok w tańczące iskierki ognia.
-Dasz radę, jesteś silną osobą, nie z takimi problemami się borykałaś już w życiu - puścił mi oczko Robert.
Uśmiechnęłam się do niego blado. Miał rację, tyle w życiu przeszłam, i miałabym się poddać tylko z własnej głupoty?
-Ale wiesz, tu nie chodzi tylko o to, że będę tam sama. Najbardziej boję się października, jak będę musiała się rozstać z Jaredem. Boli mnie to, na każdą myśl o tym chce mi się płakać. Boję się, że zakopię się w kołdrze i zwyczajnie rozsypię się na milion kawałków, i rzucę studia, byleby tylko przy nim być... - wyrzuciłam z siebie, czując, że zbiera mi się na płacz. Gardło miałam zaciśnięte. Próbowałam nie wybuchnąć płaczem, to jeszcze nie była ta pora.
Litza przysunął się bliżej mnie i mnie przytulił do siebie, a ja pękłam. Łzy poleciały na jego koszulę. Starałam się nie robić tego jakoś widowiskowo, i chyba nikt nie zwrócił na to uwagę, bo śpiewy nie zamilkły, ludzie dalej się bawili. W końcu dyskretnie otarłam ostatnie łzy i odsunęłam się od Litzy, uśmiechając się niepewnie.
-Jeśli się kochacie to tak naprawdę nic was nie rozłączy. Czeka Was teraz ciężki okres, nie zdziwię się, jak w pewnym momencie stwierdzicie, że to nie ma sensu, i się po prostu rozstaniecie, może nawet znajdziecie sobie innych partnerów, ale, zapewniam Cię, jeśli Bóg Was już teraz połączył, ta więź będzie trwała nierozerwalna. Wrócicie do siebie kiedyś tam, los ten na górze o to zadba.
W moich oczach pojawiła się kolejna łza, bo to, co mówił Robert, było piękne. Z mojego ciała w tym momencie wypłynęły czarne myśli, zdenerwowanie i stres. Poczułam się wreszcie wolna, nic nie ściskało mnie w podbrzuszu. Miał rację, to, co teraz zaczęliśmy, będziemy w przyszłości kontynuować.
-Dziękuję - wyszeptałam do niego.
-Nie płacz, mała, masz jeszcze całe życie przed sobą - uśmiechnął się i kciukiem starł mi spływającą samotną łzę.
W tym momencie wrócili zagraniczni goście. Shannon poszedł i usiadł obok Asi, do której się przybliżył i zaczął coś mówić do jej ucha, Ander, cały rozpromieniony, zaczął rozmawiać z Kubą, a Jared usiadł obok mnie i przyciągnął mnie w pasie do siebie.
-O czym tak zawzięcie dyskutowaliście? Na co znowu wpadłeś? - przypatrywałam się jego twarzy, na której malowało się mega podekscytowanie i entuzjazm.
-Zatrudniam Andera do AIW, w końcu będę miał kogoś normalnego w tej firmie - odrzekł mi dumnie, wypinając pierś.
-Och, brawo. Jestem dumna z Twojego sukcesu! - wzięłam w dłonie jego twarz i złożyłam delikatny pocałunek.
-Lepiej przestań, bo do akcji wkroczy jego ukochany przyjaciel! - rzucił z drugiego końca Shannon.
Pokazałam mu środkowy palec.
-Maja! - krzyknęła oburzona mama. - Masz przestać pokazywać takie teksty, to nie wypada młodej damie!
-Mamo... - wywróciłam oczami, podczas gdy reszta towarzystwa zaczęła się głośno śmiać. Po chwili sama dołączyłam do ich wesołego śmiechu.
Impreza trwała jeszcze kilka godzin, aż w końcu wszyscy byli tak bardzo pijani, że nie potrafili powiedzieć bez zająknięcia najprostsze zdanie. Tylko ja i Jared, no i oczywiście moja siostra, która już spała, dlatego o niej nie mówiłam, dzisiaj nic nie piliśmy. Nie wiedziałam, czemu zrezygnował z alkoholu, pewnie bał się, że w takim towarzystwie powtórzy się sytuacja sprzed półtora miesiąca. Uśmiechałam się za każdym razem pod nosem, kiedy Leto, zapytany o to, czy chce się napić, odmawiał za każdym razem, przepraszając za to, że dzisiaj nie pije.
Kiedy oddelegowaliśmy ostatniego człowieka do jego pokoju, zaczęliśmy sprzątać. Jared znosił mi półmiski do kuchni, gdzie ja je selekcjonowałam, i albo chowałam w całości do lodówki, albo przekładałam do mniejszych półmisków, które też znalazły się w lodówce, albo wyrzucałam to, co się już nie nadawało do spożycia. Brudne naczynia, które były już pozbawione jedzenia, lądowały w zmywarce. Kiedy ostatni sztuciec został schowany do urządzenia, nastawiłam je i poszłam na górę z Leto.
-Dzisiaj śpisz u mnie, wiesz o tym, no nie? - popatrzyłam na niego.
-Wiem, fajnie, że Asia i Shannon zajęli mój pokój, mogę pobyć trochę z Tobą dłużej - wymruczał mi do ucha, łapiąc mnie w pasie i odwracając gwałtownie ku sobie.
-Hej, Jay, spokojnie! - rzuciłam, śmiejąc się, ponieważ znajdowaliśmy się wciąż na schodach.
-Może dokończymy to, co dzisiaj nam przerwano? - zaczął delikatnie całować moją szyję, a od każdego jego dotyku przechodziły przez moje ciało dreszcze. To niesamowite, jak niewinne buziaki mogą sprawić tak wielką rewolucję w ciele.
-Bardzo chętnie - włożyłam rękę pod jego koszulkę i zaczęłam delikatnie gładzić jego umięśniony tors. Czułam, jak pod moim dotykiem jego mięśnie drżą.
Pokonaliśmy prawie w biegu ostatnie schodki dzielące nas do mojego pokoju i z hukiem zamknęliśmy za sobą drzwi. Jay zaczął mnie namiętnie całować, pchając mnie w kierunku łóżka. Cofałam się, próbując jednocześnie zdjąć z niego koszulkę, co było dość utrudnionym zadaniem przez to, że wykonywałam jednocześnie 3 różne czynności.
Niepotrzebne ubranie wylądowało gdzieś przy krześle. Wyczułam łydką łózko, na które zaraz popchnął mnie Jared.
-Ałaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa! - ktoś wrzasnął na całe gardło.
Przerażona natychmiast zerwałam się na nogi i schowałam się za plecami Leto zerkając znad jego ramienia na łóżko. Nie miałam pojęcia, że leżał tam Ander, który właśnie przeciągał się. Stanęłam już normalnie obok Jareda i spojrzałam na wokalistę. Na jego twarzy malowała się rezygnacja oraz wściekłość.
-Co tu robisz? - spytał się przez zaciśnięte zęby.
-Nie wiem, co ja tu robię - zapytał się przerażony Ander, niepewnie stając na nogach. Chwiał się widocznie na nich.
-Chodź, zaprowadzę Cię do swojego pokoju - szybko złapałam go pod rękę, nie chcąc, aby Leto zaczął wrzeszczeć na niewinnego chłopaka. Też mnie zdenerwowała jego obecność, ale co zrobisz, nic nie zrobisz.
Kiedy położyłam Meksykanina w jego łóżku i wróciłam do pokoju, Jay leżał już pod kołdrą, odwrócony twarzą w stronę ściany. Z cichym westchnięciem przebrałam się w swoją koszulę, zgasiłam światło i położyłam się obok wokalisty.
-Znowu kurwa, znowu! - usłyszałam jego pełen wyrzutu głos. - Nigdy nam się nie uda - rzucił rozgoryczony.
Przytuliłam się mocno do jego pleców.
-Soon - zacytowałam jego ulubione słówko. - Leto soon - poprawiłam się, uśmiechając się mściwie, ponieważ Leto soon oznaczało tak naprawdę nie wiadomo jak długi okres czasu. Jay lubił używać tego powiedzonka, tzn samego soon, kiedy zadawały się kłopotliwe pytania typu "kiedy nowa płyta? kiedy dvd z trasy tiw?". Tak, mieliśmy 2013 rok, 2 lata po zakończeniu trasy promującej krążek This is War, a DVD Tour nadal siedział gdzieś w The Lab.
Dziadu coś pomarudził pod nosem, ale ja już go nie słuchałam, bo prawie od razu zasnęłam.

Poranek był słoneczny i ciepły. Obudziłam się z bolącym brzuchem oraz gulą w gardle. Chciałam i nie chciałam opuszczać domu. Lot był planowany na 13, na szczęście był bezpośredni z Łodzi do Miasta Aniołów i nie musiałam koczować na innym lotnisku w oczekiwaniu na drugi samolot, który zawiózłby mnie do celu. Leto nadal smacznie spał. Ubrana i umyta zeszłam na dół, gdzie kręciła się już mama, jednak jej ruchy były jakieś niemrawe.
-Kac zabójca? - wyszczerzyłam do niej zęby w uśmiechu.
-Więcej nie piję - powiedziała markotnie, łapiąc się za głowę.
-Idź sobie poleż, ja przygotuję śniadanie - odparłam, biorąc do dłoni nóż, aby zacząć kroić ser.
-Nie boisz się lecieć? - wyrzuciła rodzicielka z siebie w końcu to, co od dawna ją pewnie nurtowało i męczyło.
-Oczywiście, że się boję, wszystko będzie dla mnie nowe... Jedyne, czego się nie boję, to to, że wiem, iż się dogadam z ludźmi - westchnęłam, krojąc teraz ogórka w cienkie plastry. Ręka nieznacznie zaczęła mi drżeć, miałam nadzieję, że mama nie zobaczy mojego zdenerwowania. Nie chciałam, aby jej się udzielała moja atmosfera panująca w duszy.
-Dobrze, że lecisz z Jaredem, nie będziesz całkowicie sama - uśmiechnęła się do mnie.
Z wysiłkiem odwzajemniłam go. Czemu wszyscy muszą mi przypominać o Leto? Może i teraz był przy mnie, ale za jakieś 3 tygodnie go zabraknie. W celu uniknięcia dalszych, kłopotliwych dla mnie, pytań, uciekłam z świeżo pokrojonymi ogórkami do jadalni, aby je postawić na stole. Nienawidziłam rozmawiać na te tematy, zawsze starałam się jak najbardziej otaczać je szerokim łukiem.

Stałam na lotnisku przy odprawie celnej, wiedząc, że zaraz ją zamkną. To był ten moment, kiedy miałam zostawić za sobą przeszłość, wspomnienia, ludzi, których ceniłam i kochałam, aby zacząć nowy etap w życiu. Walizki zostały już oddelegowane, miałam tylko swoją torbę podręczną, którą kurczowo trzymałam, patrząc się na swoją rodzinkę - mamę, ukradkowo ocierającą łzy, ojca oraz siostrę, którzy jakoś się trzymali, jednak widziałam, że brakuje im niewiele.
-Maja, zaraz nam zamkną odprawę! - krzyknął trochę zniecierpliwiony Jared stojący za moimi plecami. - Idę pogadać z obsługą, żeby trochę się wstrzymali. Miło było państwa poznać, do zobaczenia niedługo - pożegnał się z moimi rodzicami wokalista i uciekł do bramek.
-No to chyba już czas - mruknęłam, patrząc w buty. Chciałam uniknąć patrzenia w załzawione oczy mamy.
-Wszystko przemija, pamiętaj, że tylko rodzina jest ta sama. Ewentualnie może się powiększyć - powiedział ojciec. Spojrzałam na niego, a ten puścił mi oczko. Czyżby mi coś sugerował? - Konia dzisiaj wsadzamy w przyczepę i jedzie do Gdańska, skąd wypływa do Nowego Jorku, aby stamtąd dojechał do Ciebie w przyczepie. Powinnaś go mieć równo 1 października.
-Dziękuję, tato! - rzuciłam się na niego i przytuliłam go mocno do siebie, czując, że do oczu napływają mi łzy. Nikt nie powiedział, że pożegnania będą łatwe.
Do wspólnego tulenia dołączyła się mama oraz siostra. W końcu ich puściłam.
-Kiedy wrócisz? - spytała się drżącym głosem rodzicielka.
-Na święta, bo wcześniej nie dam rady... - odparłam smutnie, ocierając mokre policzki.
-Trzymaj się tam, wszystko będzie dobrze! - rzekła jeszcze, kiedy odwróciłam się i szłam w kierunku odprawy.
Kiedy sprawdzali mi paszport oraz bilet, pomachałam rodzince, która mi odmachała. Jeszcze 3 kroki, jak stracę ich z oczów. 2, 1... Znikli. Zamarłam na chwilę, niepewna, czy dam zrobić następny krok, kiedy obok mnie wyrósł Jared, który od razu chwycił mnie za dłoń.
-Nie uciekniesz mi - wyczuł moje zamiary od razu. - Chodź, bo to naprawdę ostatnia chwila, żeby wylecieć do LA.
-Ok ok - powiedziałam i smutno postawiłam pierwszy krok w strefie bezcłowej, trzymając na ramieniu swoją torbę.
Zakupiliśmy 2 butelki wody i skierowaliśmy się w kierunku kontroli biletów, skąd udaliśmy się do samolotu. Miejsca były numerowane w pierwszej klasie, więc przeszłam przez całą klasę ekonomiczną i usiadłam przy oknie, a obok mnie na fotel oklapł Jared. Patrzyłam smętnie przez okno, chcąc po raz ostatni napawać się widokami mojego rodzinnego kraju, który miałam ujrzeć dopiero za kilka miesięcy. Będzie mi brakowało polszczyzny oraz moich znajomych i rodziny.
Lot trwał w sumie 13 godzin. Poza małą turbulencją gdzieś nad oceanem nic nadzwyczajnego się nie zdarzyło. Jakoś w 3/4 przebytej drogi zasnęłam, oparta o ramię Jareda. Obudził mnie, lekko potrząsając za ramię.
-Zapnij pasy, lądujemy - odpowiedział na moje nieme pytanie.
Zapięta spojrzałam przez okno. Zaparło mi dech w piersiach, bowiem własnie znajdowaliśmy się nad Los Angeles, nad którym zaczynało zachodzić słońce. Widok w tym momencie był tak nieziemski, tak piękny, że mogłabym chyba godzinami się w nie patrzeć. Wyjęłam aparat z kieszeni spodni i zaczęłam robić zdjęcia przez szybę samolotową. Wszystko było oświetlone, a światelka sięgały horyzontu. W centrum znajdowało się skupisko wieżowców. Cienkie linie światła wyznaczały drogi, którymi poruszały się auta. Zakochałam się w mieście od razu, to było coś pięknego i niesamowitego.
-Witam w Los Angeles - wyszeptał mi do ucha Jared i pocałował delikatnie w policzek.
Wiedziałam w tym momencie, że zostanę tu do końca życia z człowiekiem, który ściskał mnie za dłoń. Chciałam płakać ze szczęścia, jednak limit łez został osiągnięty, więc tylko delikatnie się uśmiechnęłam.

_____________

I oto doszliśmy do tego kluczowego momentu, gdzie bohaterka przylatuje do LA. Spokojna głowa, jeszcze niejeden raz wróci do Polski kochanej.
Zastanawiam się, czy pisać teraz o trasie po Ameryce czy od razu przejść do październiko-listopadowego rozdziału. Jeszcze mam czas na podjęcie właściwej decyzji, bom teraz wylatuję do Bułgarii i wracam dopiero pod koniec lipca.

Mam nadzieję, że się rozdział spodoba Wam.
I komentujcie, proszę!

Udanych wakacji xo