wtorek, 21 października 2014

Rozdział 36, "Kartka z kalendarza - grudzień 2013, część 1"

Nie miałam okazji w tym miesiącu zamienić z Jaredem żadnego słowa bądź zdania z prostego powodu – obydwoje mieliśmy bardzo dużo na głowie. Mnie przytłaczały studia i mnóstwo nauki, co oczywiście nie było dla mnie zaskoczeniem, jednak ostatnio zakres materiału był tak ogromny, że zwyczajnie siedziałam całymi dniami i nocami w pokoju, gdzie zakuwałam w towarzystwie litrów kawy oraz spokojnej muzyki, że nie próbowałam się kontaktować z Leto, a i on nie wykonał żadnego ruchu w tym kierunku, bo tak samo jak ja ostro harował, gdyż Emma zarzuciła mu zimową trasę po Ameryce Południowej. Nasz kontakt ograniczył się do jednego sms-a dziennie.
Tęskniłam za nim, za naszymi długimi rozmowami, odpoczywaniu przy kominku w jego domu. Czasami brakowało mi po prostu jego osoby koło siebie. Już nie chodziło o samo całowanie się bądź dotykanie, tylko o obecność, po prostu bycie i istnienie obok siebie. Brakowało mi jego głosu, tak ciepłego i przyjaznego, jego błękitnego spojrzenia, które zawsze, nieważne, w jakich stosunkach będziemy, przyprawiają mnie o przyjemne dreszcze.
Było mi z tego powodu oczywiście trochę smutno, no bo przyznajmy, komu by nie było? Jednak nie miałam czasu nad tym się zadumać, gdyż kolokwium goniło kolokwium, a wykładowcy stali się bardziej cięci ze względu na zbliżającą się przerwę świąteczną oraz sesję. No właśnie, sesja. Miałam ją zaplanowaną na początek lutego, a już musiałam pomału przygotowywać sobie notatki do nauki styczniowej, gdyż wiedziałam, że potem zwyczajnie nie dam rady.
W grudniu poza nauką były też przyjemne aspekty, jak i wizje – w końcu mogłam wrócić do rodziny na święta bożenarodzeniowe. Już na początku miesiąca weszłam na stronę wyszukiwarki połączeń samolotowych, aby znaleźć lot z LA do Łodzi. Nie wiedziałam, czy akurat trafi mi się bezpośredni, więc drżałam lekko, modląc się w duszy, aby jednak był takowy lot. Wstukałam w klawiaturę datę 20 grudnia, gdyż to wtedy miała mi się zacząć przerwa świąteczna na uczelni. Stukałam zniecierpliwiona palcami o blat biurka, patrząc, jak ładuje mi się strona, wyszukując najlepszych połączeń w danym dniu.
-Szybciej, ty stara kupo złomu – warknęłam do swojego laptopa Lenovo, który był kupiony dopiero w październiku, jednak nie przeszkadzało mi to nazywać go starym i bezużytecznym sprzętem. – Bo Cię wyrzucę, jak za 2 sekundy się nie załadujesz!
Jak zwykle zadziałało, a na monitorze pojawiły się różne loty. Kilka lotów proponowało przesiadkę a to w Paryżu, a to w Berlinie, jednak, mając jakąś małą szansę, przewinęłam stronę na dół i nie dowierzyłam własnym oczom, bowiem był jeden bezpośredni lot prosto do mojej kochanej Łodzi! Krzyknęłam radośnie, jednak kiedy zobaczyłam cenę, mina mi lekko zrzedła. Może i do biednych nie należałam, jednak 5tysięcy za podróż w jedną stronę to jednak dużo, zwłaszcza że z Warszawy leciałam bezpośrednim za niecałe 3 tysiące. Czego się jednak nie robi dla rodziny i swojego ukochanego kraju? Już chciałam sobie rezerwować lot, kiedy palnęłam się w czoło.
-Maja, Ty idiotko, przecież masz legitymację studencką, która uprawnia Cię do wszelakich ulg w połączeniach międzykontynentalnych! – krzyknęłam na cały głos.
Jak dobrze, że dom, w którym zamieszkiwałam, był opuszczony przez moją współlokatorkę! Luizę, jak zwykle w weekend, wywiało do najbliższego klubu. Póki co nie miałam z nią żadnych problemów, z czego się poniekąd cieszyłam. Ale powiedzmy sobie szczerze, który znajomy Emmy nie byłby dobrze ułożony? Poza tym, że lubiła sobie wypić i pohałasować w niektóre dni, wszystko było w jak najlepszym porządku. Nie zakupmlowałyśmy się jakoś mega, jednak byłyśmy na jak najlepszej drodze, aby to się stało.
Powróciłam do wyboru lotów i tym razem, przy wybieraniu swojego lotu, zaznaczyłam opcję „Student”, dzięki czemu cena zmalała o 50%, bo taką ulgę mieli studenci w USA, którzy mieszkali poza Ameryką Północną. Dokonałam wszystkich formalności, po czym przeszłam do płatności. Zalogowałam się na stronie swojego banku, zatwierdziłam przelew i z ulgą odetchnęłam. Dobra, jeden bilet jest, teraz czas pomyśleć o powrotnym. Zerknęłam szybko w kalendarz, żeby zobaczyć, jak tam się styczeń miewa. Bardzo pozytywnie dla mnie, bo 1 stycznia wypadał w piątek, więc na uczelnię wracaliśmy dopiero 4 stycznia. Sprawdziłam loty powrotne i tak samo szczęście się uśmiechnęło do mnie, gdyż był jeden jedyny bezpośredni z Łodzi za taką samą cenę co pierwsze połączenie, jednak i tutaj kupiłam z ulgą studencką.
Po dokonanej transakcji obiegłam wzrokiem swój pokój. Przez te ponad 2 miesiące urzędowania sporo się zmienił. Tu i ówdzie wisiały plansze budowy zwierząt, znalazło się mnóstwo książkach typowych dla mojego kierunku, zaś wszędzie walały się najprzeróżniejsze notatki. Jednak mi to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, czułam się dobrze w tym bałaganie, bo to był dla mnie porządek, przynajmniej wiedziałam, gdzie co miałam odłożone.
Wzięłam telefon do ręki i wykręciłam numer do Asi, która, jak zwykle o tej godzinie, znajdowała się w pracy u maluchów.
-Halo? – rozbrzmiał jej głos w słuchawce mikrofonu.
-Wracasz na święta do domu? – zapytałam się jej, próbując w międzyczasie ogarnąć, gdzie znajduje się opis układu nerwowego u psów.
-Wiesz, że ostatnio moje kontakty z rodzicami nie są najlepsze – westchnęła ciężko. – Jeśli nie przeszkadzałoby Ci to, to wolałabym tutaj zostać…
-Nie ma sprawy! Sorka, że nie miałyśmy okazji rozmawiać ostatnio, ale mam taki zapierdziel na studiach, że prawie się nie ruszam z pokoju, a jak już wychodzę, to Ciebie z kolei nie ma – zrobiło mi się smutno, że przez jebaną naukę tak bardzo zawaliłam wszystkie kontakty towarzyskie jak i uczuciowe. Jednak cóż, miałam ambicję, żeby przeskoczyć jeden rok i wcześniej skończyć uczelnię dlatego miałam taki zapierdol. – Mam nadzieję, że przed świętami nam się uda spotkać i porozmawiać trochę.
-Przyda nam się, trochę czasu minęło od naszej ostatniej rozmowy – wyczułam w jej głosie lekki zawód.
-Wiem, tęsknię za tym! To nie tak miało być, miałyśmy codziennie łazić po ulicami Los Angeles… - odpowiedziałam smutno, znajdując w końcu pierdolone notatki z układem nerwowym. – Ale chcę wcześniej skończyć, pewnie wiesz, czemu… - nie dokończyłam zdania.
-Nadal? – zapytała się tylko.
-Non stop, nie potrafię o nim zapomnieć. A chciałabym.
-Głowa do góry, święta idą! – próbowała mnie jakoś pocieszyć. W oddali rozbrzmiał się płacz dziecka. – Ej, spadam, mała chyba sobie coś zrobiła! – rzuciła przerażona i szybko się rozłączyła.
Westchnęłam ciężko i odłożyłam telefon na miejsce, to jest gdzieś pierdolnęłam na łóżko razem z notatkami. Postałam chwilę nad meblem, nad czymś się zastanawiając, po czym zaczęłam szukać wyrzucony przed chwilą sprzęt. Znalazłam i odblokowałam klawiaturę, po czym naskrobałam krótkiego sms-a do Jareda „kiedy wracasz?”. Usiadłam na łóżku, opierając się o poduszki i patrząc na sufit, gdzie centralnie nad moją głową wisiał ogromny plakat Marsów. Taki zwykły papier, a powodował we mnie tyle radości i szczęścia, bo przypominał mi o wakacjach, które były moim najwspanialszym okresem w życiu. Chciałabym zrobić wszystko, ażeby móc wrócić do tamtych beztroskich chwil, jednak wiedziałam, że to jest niemożliwe. Pocieszałam się tylko, że z momentem ukończenia sesji letniej miałam gwarantowaną pracę w marscrew. Wyczekiwałam z utęsknieniem tego momentu, aby spalić wszystkie swoje dotychczasowe notatki, w każdym razie z tych przedmiotów, które mi się kończyły po pierwszym/drugim roku.
Popatrzyłam z obrzydzeniem na kartki. Już miałam dość tej nauki, chociaż tyle dobrze, że szła mi wybitnie i byłam pierwszą osobą na liście do stypendium naukowego, które było przyznawane po pierwszym semestrze i wynosiło 1000$ na miesiąc. To było dużo, za tę kwotę miałam opłacony czynsz oraz zakwaterowanie konia. Właśnie, moja kochana Gwiazdka! Tu było na tyle dobrze, że 3 razy w tygodniu miałam obowiązkowy wf, i akurat uczelnia oferowała jeździectwo, więc nie było problemu, aby wcisnąć się w te godziny razem z moją klaczą. Trenowałyśmy ostro od momentu, gdy dowiedziałam się, że moja ukochana pani profesor z akademii fizycznej zapisała mnie na międzyuczelniane zawody jeździeckie w ujeżdżeniu. Czasami nawet zwalniała mnie trenerka z tych mniej ważnych wykładów, abym mogła dłużej ćwiczyć z koniem.
Zawody miały się odbyć w środku grudnia w LA, wiadomo, a udział brały wszystkie chętne stanowe uczelnie. Raczej poza stan nie wychodziliśmy, to znaczy zwycięzca szedł dalej, aby dumnie reprezentować stan w zawodach narodowych w Nowym Jorku. Denerwowałam się, bo jednak mi zależało na dobrym miejscu, nie po to w Polsce trenowałam z moim koniem elementy ujeżdżeniowe, aby teraz zmarnować szansę.
Telefon zadzwonił krótko, co oznaczało, że właśnie przyszła do mnie wiadomość. Wzięłam podekscytowana urządzenie do rąk i drżącymi rękoma starałam się jak najszybciej ją odczytać. „21 grudnia, a co?”. Patrzyłam się na wyświetlacz telefonu i czułam się, jakby ktoś na mnie wylał kubeł zimnej wody, a w brzuchu zapanował niemiły ścisk. Jak to, miałam się nie spotkać z Leto do końca tego roku? Nie, nie chciałam w to uwierzyć. Poczułam cisnące się do oczu łzy. Zamrugałam szybko, nie chciałam pozwolić, aby wydostały się na zewnątrz, jednak bezskutecznie. Nie minęła chwila, a już ukryłam twarz w poduszce i rzewnie płakałam.
Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Zmieniłam się niesamowicie. Kiedyś byłam twardą dziewczyną, dla której nie problem było pogodzić naukę z życiem towarzyskim. Jednak obecny tryb życia tak mocno mnie wyniszczył psychicznie, że byłam totalnym wrakiem emocji. Potrafiłam się śmiać, aby po minucie płakać w poduszkę bądź inny równie użyteczny skrawek materiału. Jeszcze na początku listopada, kiedy to ostatni raz widziałam Jareda, trzymałam się całkiem dobrze, jednak od tamtego dnia wszystko zaczęło się przysłowiowo jebać. Nienawidziłam studia i jednocześnie je kochałam. Mimo że dopiero teoria była, nie mogłam się doczekać praktyk, bo co innego się o tym uczyć a co innego jest to wykonywać.
„Myślałam, że się spotkamy, wylatuję 20-ego do PL” wytarłam nos i w końcu odpisałam Leto, smutnie patrząc w klawisze. Zaczęłam porządkować rozrzucone kartki i dzielić je na kupki, aby rozdzielić sobie materiał do nauki. Kiedy wszystko było elegancko, obok siebie, porozstawiane, rozległ się dźwięk sms-a. Zdziwiona wzięłam komórkę do ręki, bo jednak nie podejrzewałam, że znowu mi odpisze. „Tęsknię mocno za Tobą ”. Jedno głupie zdanie, a ja znowu zaczęłam płakać. Do cholery, Maja, ogarnij się! Im szybciej zdasz studia, tym prędzej zobaczysz się z tym głupkiem, poza którym nie widziałaś żadnego pieprzonego świata.
Otarłam nos i spojrzałam z nienawiścią na notatki. Zamknęłam oczy i wzięłam kilka głębokich wdechów, aby całkowicie oczyścić umysł przed przystąpieniem do wpajania wiedzy, po czym rozchyliłam powieki, wzięłam do ręki kartki i zaczęłam przyswajać kolejny trudny materiał na pamięć.
Po kilku godzinach, kiedy poczułam, że mój mózg dzieli naprawdę niewiele od wybuchu wulkanu, odłożyłam budowę śledziony psa i zeszłam z łóżka, aby wykonać takie podstawowe czynności jak opróżnienie pęcherza i zjedzenie oraz wypicie czegoś. Przechodząc przez przedpokój spojrzałam na swoje odbicie w lustrze. Wyglądałam fatalnie. Przez miesiąc schudłam jakieś 6 kg (trenerka nie przejęła się tym, ba, powiedziała, że dzięki temu mam idealnie dopasowaną sylwetkę do konia), jednak ja widziałam, że wyglądam koszmarnie. Blada skóra, wiecznie podkrążone oczy, potargane włosy, lekko brudne ubrania. Byłam trupem i tak się czułam faktycznie. To już nie tylko niewidzenie Jareda spowodowało taki stan, ale również stres przed każdym egzaminem. Nie wiedziałam, że te studia tak mocno mnie zniszczą. To znaczy nie, gdybym szła normalnym tempem, tzn w jednym semestrze robiła jeden semestr, to wszystko byłoby w porządku, jednak postanowiłam w jednym semestrze zrobić jeden zasrany rok, przez co wyglądałam jak wyglądałam. Początkowo dziekan był absolutnie przeciwko temu, abym miała tak przyspieszony system nauki, jednak kiedy po teście, który obejmował zakres z 5 800-stronicowych ksiąg, wszystkie udzielone odpowiedzi były bezbłędnie, zmienił zdanie, mówiąc, że będzie miał na mnie oko.
Póki co nie dałam mu satysfakcji, aby zmienił wobec mnie plany, dzięki czemu nadal kontynuowałam to, co robiłam do tej pory – czyli cały czas w książkach. Zapytacie się pewnie, ile spałam? Godzina, dwie maksymalnie w ciągu 24 godzin. Najbardziej kochałam soboty, kiedy rzucałam się na łóżko koło 8 rano i spałam nieprzerwanie 12 godzin, do 20-ej. Tak, kochałam soboty!
Na uczelni siedziałam stosunkowo krótko jak na tyle zajęć, bo tylko maksymalnie 6 godzin. Na wykłady, jeśli nie była taka potrzeba, nie chodziłam, wykładowcy przyzwyczaili się do tego, że przychodziłam do nich przed wykładem i prosiłam o zakres materiału, z którego muszę się przygotować na następne zajęcia. Wyjątkiem była fizyka, gdzie musiałam wszystko zrozumieć, oraz dni, w których odbywały się kolokwia. Czasami ktoś znajomy mi podrzucił notatki, to znaczy już z wyższego rocznika, bo mój był bardzo za mną daleko.
Załatwiłam się po czym poszłam do kuchni. Otworzyłam lodówkę i przywitało mnie pełno żarcia. Jak ja się cieszyłam, że Luiza tak sumiennie wykonywała swoje obowiązki zaopatrzeniowca i lodówka nigdy nie była pusta! Spojrzałam na wiszący nad kuchnią zegarek. Dochodziła 4 rano, niedzielny poranek. Wróciłam do badania zawartości lodówki, po czym wyjęłam mleko czekoladowe, jakiś kawałek ciasta, pomidor oraz ser po czym zamknęłam drzwiczki, wyjęłam chleb, ukroiłam 3 grube pajdy, posmarowałam je obficie masłem, położyłam ser, na nim pomidor, a przyszykowane kanapki ułożyłam ładnie na ozdobnym talerzu.
Wszystko w domu lśniło i pachniało nowością. Sam w sobie dom nie był nowy, jednak wszystkie meble, jakie się tutaj znajdowały, zostały zakupione na przełomie sierpnia i września. Lubiłam ten mały domek, był wystarczający na życie w LA i, co najważniejsze, nie wyróżniał się wśród sław amerykańskich. Tak, mieszkałam na ulicy wszystkich gwiazd, a dom Leto znajdował się 3 domy od mojego. Jednak tak bliska obecność jego mieszkania smuciła mnie, bo wiedziałam, że i tak ciężko jest się spotkać kiedy on jest w domu i nic nie robi.  A tak się składało, że miał teraz ostry zapierdol z trasą od października, przez co od dziesiątego miesiąca bieżącego roku spotkaliśmy się raptem 3 razy, 2 razy w październiku no i raz w listopadzie.
Wzięłam gotowe żarcie do pokoju, gdzie rzuciłam się na łóżko i kontynuowałam mozolną naukę.

*

Nadszedł ten dzień! W końcu był 19 grudnia i ostatnie minuty dzieliły mnie od upragnionej wolności. Zero nauki, zero notatek, zero kurwa niczego przez najbliższe 2 tygodnie! Tylko ja i sen i rodzina i Polska. Cała grupa trwała w skupieniu, spoglądając na wiszący zegar nad tablicą. W powietrzu panowało napięcie i ekscytacja. Nawet profesor z utęsknieniem patrzył, jak wskazówki mozolnie mkną ku wolności i spokoju.
Wykładowca, widząc, że już popakowaliśmy wszystkie zeszyty, westchnął bezradnie i rozłożył ręce.
-Idźcie, jesteście wolni. Wesołych świąt!
Poderwaliśmy się równocześnie ze swoich miejsc i zgodnie krzyknęliśmy:
-Wesołych świąt!
Wyszliśmy tłumnie z klasy, starając się być spokojnym, jednak to nie było możliwe, gdyż każdy cieszył się perspektywą błogiego leniuchowania przez najbliższe parę dni. Profesor wypuścił nas 10 minut przed czasem, co nigdy mu się nie zdarzyło. Widać było, że i mu bardzo się spieszyło, aby w końcu się od nas uwolnić.
Czułam w sobie narastającą radość. W końcu dzień, do którego odliczałam od początku grudnia, nadszedł! Co prawda schudłam kolejne 4 kg i już trenerka powiedziała, że coś jest nie tak i żebym wzięła się w garść, jednak wizja powrotu do domu to jednocześnie wpierdalanie wszystkiego, co znajdzie się na świątecznym stole, a wiedziałam, że rodzicielka już tak mocno się postara, żebym przytyła przez święta, ze nie musiałam się o nic martwić.
Nagle poczułam, jak ktoś mnie łapie za ramię. Odwróciłam się z głupią nadzieją, że to Jared.
-Hej, podwieźć Cię może? – nie, to nie Leto. Od razu zrobiło mi się smutno. To był tylko kolega z grupy rok starszej od mojej obecnej, czyli był na 2 roku studiów. Wysoki brunet, idealny uśmiech, włosy lekko podkręcone, i wielkie, mysie oczy, które na swój sposób również były hipnotyzujące. Zerkam na niego nadal i widzę, że jest większy ode mnie o jakieś 10 cm oraz ma postawną, muskularną budowę ciała. Niezłe ciacho z niego, powiedziałam do siebie, i się lekko uśmiechnęłam pod nosem, aczkolwiek miałam wrażenie, że coś bardzo mocno kojarzę tą postać.
-Byłabym wdzięczna – spojrzałam na niego, dziwiąc się, czemu akurat dzisiaj zapytał o podwózkę, skoro miał kilka razy okazję to uczynić.
-Widziałem, jak wiozłaś auto do mechanika. Warsztat prowadzi mój ojciec – mrugnął okiem chłopak, a ja się lekko zarumieniłam.
-Nówka a już odmówił posłuszeństwa – pokręciłam lekko głową. – Maja jestem.
-Ezra – posłał mi swój czarujący uśmiech numer trzy, a ja już wiedziałam, skąd kojarzę jego urodę. Był tak bardzo podobny do swojego imiennika w serialu PLL, po prostu kurde jak 2 krople wody! Omg, chyba właśnie spotkałam swój chodzący ideał, gdyż Ezra był moim absolutnym numerem jeden jeśli chodziło o atrakcyjność mężczyzny.
Jeśli miałabym porównywać Jareda a Ezrę pod względem budowy ciała, zdecydowanie na prowadzenie wychodzi osobnik, który stał przede mną. Jay miał zajebisty charakter, co całkowicie wypełniało jego nie do końca idealne ciało. Co brakowało u Leto? Masy. Był tak przeraźliwie chudy, że ciągle bałam się, iż byle jaki podmuch wiatru go powali na ziemię i nie będzie w stanie się podźwignąć i wstać. Dodatkowo te jego przeraźliwie chude nóżki…!
Ale Ezra to zupełnie inna postać. Dobrze zbudowana, mięśnie i tkanka tłuszczowa na właściwym miejscu, wszystko było takie perfekcyjne, że aż się dziwiłam, czemu do tej pory go nie widziałam. Szybko odpowiedziałam na to pytanie – bo byłam zbyt zajęta żeby zajmować się rozglądaniem po korytarzu w celu poszukiwania kogoś ładnego.
Obecność chłopaka sprawiła, Alleluja!, że tęskność za Jaredem trochę zmalała, a przed moim umysłem pojawiła się nowa myśl – poznać lepiej tego oto stojącego przede mną człowieka.
-To podwieźć Cię? – zapytał się jeszcze raz chłopak po dość kłopotliwym milczeniu, w którym to próbowałam sobie uświadomić, że on to naprawdę on, mój numer jeden na wszystkich listach.
-Tak – bąknęłam nieśmiało, gdyż cała moja wrodzona odwaga nagle gdzieś wyparowała.
Poszliśmy na parking znajdujący się za szkołą do czarnego jeepa. Odblokował drzwi i wślizgnęłam się na miejsce pasażera, zaś Ezra zajął miejsce kierowcy. Włożył kluczyki do stacyjki i odpalił silnik. Po chwili ruszyliśmy.
-Gdzie Cię podwieźć? – zapytał się, zerkając na mnie ledwo, bo cały swój zwróć skupiał na drodze.
Podałam adres, a on cicho gwizdnął.
-Nie wierzę, co tam robisz? Przecież to ulica sław!
-Znajomości z Leto – mruknęłam cicho, zastanawiając się, po co mu się przyznaję do znajomości z takimi ludźmi.
-O, lubię 30 Seconds to Mars! – zawołał wesoło, zatrzymując się na czerwonym świetle.
-Taaa? – popatrzyłam na niego badawczo, w środku nie wierząc swojemu szczęściu. Nie dość, że był cholernie przystojny, to jeszcze słuchał tego samego zespołu co ja!
-Gdzie się urodziłaś? – zmienił szybko temat.
-W Polsce, pewnie nie wiesz gdzie to jest..  – prawie każdy Amerykanin, którego poznałam, twierdził, że Polska to taka dzielnica w Wielkiej Brytanii, i to ta gorsza dzielnica, gdzie mieszkali sami przestępcy. Trochę smutne to było, że mój kraj jest tak negatywnie w ich oczach spostrzegany.
-W Europie, byłem tam kilka razy, dziadkowie tam mieszkają – przerwał mi w połowie zdania, a ja popatrzyłam lekko otępiałym wzrokiem na jego postać.
-Wow, a pamiętasz, gdzie mieszkają?
-Warszawa, stolica.
Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Chodzący ideał jest w ½ Polakiem! Ja pierdzielę, czemu nigdy go nie widziałam u siebie, zwłaszcza na koncertach Marsów w Polsce? No tak, to, że tam mieszkają jego dziadkowie, nie oznacza, że on też musi spędzać z nimi całe życie.
-Ja 2 godziny, Łódź, nie wiem, czy znasz – powiedziałam cicho. Światło zmieniło się na zielone i ruszyliśmy dalej.
-Niestety nie kojarzę – w jego głosie wyczułam smutek. Czyżby się tym przejął?
-A ty skąd jesteś?
-Las Vegas, miasto kasyn. Chciałem się wybić z tego miasta, i w końcu studia dały mi tą możliwość, przez co jestem im niezmiernie wdzięczny. W końcu z daleka od tego zwariowanego miasta, gdzie non stop pod nogami pałętali się dumnie puszący przyjezdni, którzy tak bardzo chcieli pokazać, jacy są bogaci, bo ich stać na przyjazd tutaj, do miasta kasyn…
-Ale przynajmniej tutaj jesteś szczęśliwy – uśmiechnęłam się do niego niepewnie.
-Za kolorowo nie było, ale czuję, że niedługo moje życie może się zmienić – obserwował mnie uważnie, a ja spaliłam buraka.
-Taak, a co masz na myśli? – nerwowo zachichotałam.
-Tak sobie tylko gdybam, co by było, gdyby pewne rzeczy potoczyły się tak a nie inaczej… - rzekł tajemniczo, a ja lekko spanikowałam. Co on do cholery myślał? Brr, aż mi coś ścisnęło w żołądku. – Co jutro robisz?
-Lecę do domu, nie było mnie tam od października – smutno się uśmiechnęłam, bo tęskniłam za prawdziwą zimą, a nie jest koniec grudnia a tutaj świeci sobie wesoło słoneczko, a ja mam na sobie z odzieży wierzchniej tylko cienki sweterek.
-Lecisz? Szkoda – zmartwił się Ezra, a mi zabiło szybciej serce. Czyżbym w końcu ktoś się miał pojawić w moim życiu, kto pomógłby jakoś odsunąć Jareda w moim mózgu?
Wiedziałam, że nadal coś do Leto czuję, jednak ten związek był psychiczny, wyniszczał mnie od środka. Potrzebowałam kogoś, kto będzie cały czas obok mnie, będzie mnie wspierał na każdym kroku. Nie miałam Jaredowi za złe, że koncertował, przecież to była jego praca! Ale jednak zostawił w mojej duszy jakąś iskierkę, która cały czas płonęła z nadzieją, że niedługo zostanie reaktywowana… Jednak znowu go nie zobaczę przez najbliższe 2 tygodnie, a jak wrócę do LA, to pewnie albo ja będę miała mnóstwo nauki na głowie albo on będzie zajęty akurat wtedy, kiedy będę miała wolne.
Popatrzyłam na Ezrę. Wyglądał perfekcyjnie, i tego mu zazdrościłam, pewnie spędzał przed lustrem maksymalnie 2 minuty, żeby potem wyglądać jak Bóg, zaś ja musiałam się pocić przed nim z pół godziny co najmniej. On był tak blisko mnie, prawie stykaliśmy się ramionami, i po prostu ze sobą rozmawialiśmy, zasmucając się, że nie zobaczymy się tylko przez dwa tygodnie, nie przez kilka miesięcy… Właśnie takiej osoby potrzebowałam, aby była obok mnie cały czas i mogła mnie wspierać swoją osobą i swoimi zdaniami.
Ech, moje życie tak bardzo się skomplikowało. Poczułam, że stoję na rozstaju dróg i będę musiała dokonać wyboru, którą kontynuować swoje życie. Obydwie ścieżki były trudne, posiadały mnóstwo przeszkód, ale też i tych szczęśliwych, przyjemnych chwil. Była też możliwość trzecia, mianowicie stanie w miejscu. Ale na czort mi życie w takim syfie, że nie potrafię po prostu kogoś kochać i przebywać z nim? Nie, musiałam iść do przodu, nie wolno mi było czekać, bo wiedziałam, że dłużej zwyczajnie nie udźwignę tego.
Pierwsza droga – rzucam studia i całkowicie się poświęcam Jaredowi.
Druga droga – zapominam o Leto i skupiam się na poznaniu dokładniej Ezry.
To było jak wiszenie nad przepaścią. Każda ścieżka była czarna, pełna niejasnych sytuacji. O ile w pierwszej wiedziałam, że nie będę zaczynała od zera, o tyle u Ezry nie miałam kompletnie pojęcia, czy on mnie pokocha i czy ja będę w stanie to zrobić. Te tajemnicze spojrzenia to nic, wiadomo, na początku mogę być atrakcyjna, ale co, jeśli po poznaniu okaże się, że mnie nie polubi, że mu się nie spodobam z charakteru? Wtedy znowu byłabym na rozstaju dróg, z tym że wtedy dodatkowo tkwiłabym w porządnej dziurze i nie miała jak stamtąd wyjść. Nie, nie chciałam o tym teraz myśleć, miałam w końcu oczekiwane wolne i chciałam ten czas poświęcić całkowicie leniuchowaniu i odpoczywaniu od ciężkiego wysiłku. Może później, kiedy będę leżała po obfitej kolacji brzuchem do góry, zastanowię się nad tym… Teraz miałam na głowie załatwienie ostatnich rzeczy i spakowanie się do wylotu. W końcu!
-Przecież wracam – uśmiechnęłam się do chłopaka. – Co prawda, za rok, ale wracam.
Stanęliśmy w końcu przed moim domem. Popatrzyłam na Ezrę z wdzięcznością.
-Dziękuję Ci! – spojrzałam na niego.
-Nie ma sprawy, jutro przyjadę tutaj i odstawię auto, tylko nie wiem, co z kluczykami zrobić…
-Wrzuć przez skrzynkę na listy, koleżanka będzie siedziała w domu, to weźmie je z podłogi i odłoży na miejsce.
-Okej, tak zrobię. Miłego lotu – uśmiechnął się do mnie, a ja się zastanawiałam, czy nasze dzisiejsze spotkanie skończy się na samej rozmowie.
-Dzięki! Wesołych świąt – rzuciłam wesoło.
-Wesołych… - powiedział z lekkim wahaniem w głosie, po czym niepewnie przybliżył swoją głowę do mojej i złożył całusa na moim policzku.
Poczułam jego perfumy, które delikatnie unosiły się w powietrzu i pasowały idealnie do jego ciała. Jego usta były miękkie i delikatnie, zupełnie inne niż te Jareda. Przez moje ciało przebiegł przyjemny dreszcz, a miejsce po pocałunku było jakby rozgrzane i pulsujące swoim osobnym życiem. Nie czułam się z tym źle, ależ wręcz przeciwnie było, zupełnie mi to nie przeszkadzało, że tak raczył mnie pożegnać.
Ezra, speszony, odchylił się i wrócił do pierwotnej pozycji.
-Przepraszam, nie wiem, co mnie podkusiło – mruknął pod nosem, nie patrząc mi w oczy.
Będąc nadal pod wpływem jego zapachu wyciągnęłam rękę i położyłam dłoń na jego ramieniu. Podniósł głowę, patrząc na mnie swoimi magnetyzującymi oczami.
-Ależ nic się nie stało, lubię takie pożegnania – wyszczerzyłam do niego zęby.
Jego ciało, do tej spory spięte, rozluźniło się. Spojrzałam na niego ostatni raz i puściłam go, odwracając się w stronę drzwi, które otworzyłam. Wysunęłam nogi i wysiadłam z pojazdu. Już chciałam zatrzasnąć drzwi, kiedy Ezra wykrzyczał moje imię. Otworzyłam nieznacznie drzwi i pochyliłam się do przodu, aby móc widzieć jego twarz.
-Co się stało? – zapytałam się.
-Czy możemy… się spotkać… jak wrócisz? – wyrzucił z siebie.
-Oczywiście – uśmiechnęłam się szeroko. – Do zobaczenia! – rzuciłam i definitywnie odeszłam od auta, zatrzaskując drzwi.
Patrzyłam, jak Ezra odpala silnik i rusza z piskiem opon przed siebie. Kiedy zniknął za zakrętem, westchnęłam i ruszyłam w kierunku drzwi. Był fajnym chłopakiem ten Ezra, oj był. Cieszyłam się, że miałam okazję go poznać. Plułam sobie oczywiście w brodę, że nie nastąpiło to wcześniej, jednak mogłam winić tylko siebie – zwyczajnie na nikogo nie zwracałam uwagi, bo zawsze wracałam do domu najszybciej jak tylko mogłam, nie myśląc o otaczającym mnie świecie. Może odpuszczę sobie przyszły semestr? Chociaż nie bardzo wiedziałam, jak miałabym to zrobić, bo nie widziałam opcji dołączenia do pierwszego roku, skoro ten będę miała zaliczony, a żeby dojść do 2 roku, którzy rozpoczynaliby II semestr, to tak czy siak musiałabym nadrobić cały materiał, jaki dotychczas przerobiłam. Cóż, przeboleję do końca czerwca, ale na sto procent od października 2014 zaczynałam normalnie, jak inni, 3 rok i nie robiłam go w jeden semestr tylko w dwa.
Nacisnęłam na klamkę. Drzwi były otwarte, więc popchnęłam je i weszłam do środka. W powietrzu unosił się zapach smażonych frytek. Wtem poczułam, jak bardzo głodna jestem w tym momencie. Byłam ciekawa, kto dzisiaj pichcił przy kuchni. Zdarzało się, że jak już miałam dość nauki w danym dniu, to ogarniałam dupę i gotowałam iście królewskie posiłki, bo dziewczyny zawsze po nim były nażarte, łącznie ze mną, a bywało tak, że czasami zapraszały kilku znajomych, bo jak ja gotowałam, to nie potrafiłam zrobić to w małej ilości, zawsze były góry żarcia.
Weszłam do kuchni, gdzie na kuchenką królowała Asia ubrana w fartuch, zaś w dłoni dzielnie dzierżyła drewnianą łopatkę, którą zapewnie przewracała smażące się frytki na patelni.
-Ładnie pachnie! – zawołałam, ściągając buty, które rzuciłam w kąt przedpokoju, oraz zdejmując sweterek i wieszając go na krześle stojącym przy stole.
-Musisz jakoś zapoczątkować powrót do swojej wagi – rzuciła do mnie, odwracając się w moim kierunku.
-Może w końcu przytyję to, co zrzuciłam – westchnęłam, siadając. – Zaopiekujesz się moim koniem, prawda?
-Oczywiście – rzuciła wesoło, a ja wiedziałam, że jej święta nie będą już takie samotne. Trochę przykro mi było, ze ją opuszczam w te dni, i miałam lekkie wyrzuty sumienia, że zostanie całkowicie sama, ale podejrzewałam, że moje obawy nie są do końca słuszne, w końcu Leto przyjeżdżają niedługo. Aż jej zazdrościłam tego, że będzie mogła się z nimi spotkać, zwłaszcza ze swoim Shannonem. Ich związek nie był przynajmniej tak skomplikowany jak mój, bo Asia i Shannon spotykali się praktycznie w każdy weekend, on jej sponsorował loty bądź sam tu przyjeżdżał. Pewnie i my z Jaredem byśmy tak robili, gdyby nie te studia. Stop, nie chcę nad tym gdybać, nie teraz.
Asia położyła przede mną parujący talerz z frytkami, jajkiem sadzonym i bukietem surówek, które zostały zakupione w pobliskim markecie. Akurat tutaj żadnej z nas nie chciało się robić na bieżąco świeżych surówek, więc zadowalałyśmy się całkiem smacznymi i tanimi wyrobami sklepowymi. Z apetytem zaczęłam wszystko wchłaniać w siebie. Lubiłam to danie, oj, lubiłam.
Zjadłam ostatnią frytkę i wstałam od stołu, aby odnieść naczynia do zmywarki.
-Kawy? – zapytałam się koleżanki.
-Pewnie! – rzuciła, również kończąc obiad.
Nastawiłam ekspres, ukroiłam ciasto, które upiekłam wczorajszego dnia, i wróciłam z rzeczami do stołu, przy którym siedziałyśmy i sobie rozmawiałyśmy o wszystkim i o niczym. Brakowało mi nawet tych rozmów, nigdy nie miałam czasu aby się w to wczuć.
Przegadałyśmy kilka godzin, aż otrząsnęłam się o 22-ej, kiedy to Luiza, ledwo kontaktująca z rzeczywistością, wtargnęła się do domu. Nie miałam nic przeciwko jej stanów i tego, że potrafiła naprawdę bardzo dużo wypić, jednak na żadne pijackie biby w domu się nie zgadzałam, bo na pewno nie miałabym warunków do nauki oraz wszędzie byłby taki bajzel, że nie dałoby rady chodzić po domu przez najbliższe kilka dni, gdyż żadna z nas nie lubiła sprzątać. Wstałyśmy od stołu i pomogłyśmy koleżance się ogarnąć, a następnie przytuliłyśmy się mocno, życząc sobie nawzajem udanych świąt, ponieważ miałam samolot o 6 rano, czyli stąd musiałam wyjechać o 3.
Wiedziałam, że nie pośpię teraz nic, bo mi się zwyczajnie nie opłacało, więc po wejściu do pokoju zaczęłam się pakować. Wyjęłam z małej garderoby walizkę, która była ze mną w trasie z Marsami, i położyłam ją na środku pokoju, wrzucając po kolei wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy. Kiedy większość ubrań znalazła się już w środku, odpaliłam laptopa, aby wydrukować odprawę, bo zwyczajnie nie miałam kiedy tego zrobić. Całe szczęście, że można je było zrobić najpóźniej 3 godziny przed planowanym wylotem,  bo inaczej byłabym udupiona. Kiedy kartka się drukowała, poszłam do łazienki po te ważniejsze kosmetyki (tzn perfumy i dezodorant i odżywka kupiona tutaj ze względu na swoje dobre zastosowanie, a takiej nie było w Polsce, bo wszystkie inne rzeczy były w domu, więc nie widziałam sensu, aby je spakować do środka).
Kiedy skończyłam pakowanie, była już 2 w nocy. Po cichutku, nie chcąc budzić innych, wróciłam do kuchni, aby przygotować sobie kanapki na drogę. Wzięłam telefon i zadzwoniłam po taxi, aby ta mnie odwiozła na dworzec. Zaspana dyspozytorka potwierdziła, że pojazd pojawi się punktualnie o 3-ej. Wróciłam do pokoju i ostatnim wzrokiem obleciałam go, czy aby na pewno wszystko spakowałam, po czym chwyciłam za rączkę walizki i wyszłam na dwór. Noc była piękna, wiał delikatny przyjemny wiaterek, który w ogóle nie powodował gęsiej skórki. Rozejrzałam się po ulicy i jak zwykle mój wzrok spoczął na domu Leto, który stał cichy i pusty. Wtem w uliczce pojawiły się reflektory auta, a po chwili taxi zaparkowało przed moim domem. Z środka wyszedł wysoki Murzyn.
-Pomóc pani? – zapytał się grzecznie, widząc moją walizkę.
-Byłabym wdzięczna – posłałam mu uśmiech numer 4 i wgramoliłam się do auta, trzymając w dłoniach torbę podręczną.
Kierowca wrzucił walizkę do bagażnika i wrócił do środka. Ruszyliśmy. Z głośników samochodu grało rockowe radio. LA miało to do siebie, że było tu sporo najprzeróżniejszych muzycznych stacji, więc można było przebierać. Całe szczęście, że trafił mi się kierowca z podobnym gustem muzycznym do mojego!
Po godzinie zatrzymaliśmy się przed lotniskiem. Lekko przysypiałam podczas podróży, chyba nawet na 15 minut zupełnie odpłynęłam, ale byłam całkowicie usprawiedliwiona, w końcu mój organizm był na wycieńczeniu. Zapłaciłam Murzynowi pieniądze, dając mu dodatkowo napiwek w wysokości 20$, a niech się młody cieszy! Weszłam do środka budynku z walizką i zauważyłam komunikat, że mój lot jest już gotowy do odprawy, więc skierowałam swoje kroki do odpowiedniego miejsca, gdzie zabrali mi bagaż, żeby móc go przetransportować w odpowiednie miejsce, czyli do „bagażnika” samolotu, ja tymczasem udałam się w kierunku kontroli mojej osoby jak i bagażu podręcznego.
Nic nie zapikało, więc bez żadnych niepotrzebnych kłopotów byłam po drugiej stronie już po 20 minutach po przybyciu tutaj. Samolot miał odlecieć za półtorej godziny, a pewnie za godzinę będą wpuszczać do środka. Musiałam pilnować otoczenie, aby stanąć gdzieś w początkowym szyku kolejki, żeby mieć swoje ukochane miejsce przy oknie. Usiadłam sobie na krześle, rozwalona i zmęczona, w końcu nic nie spałam… Wyjęłam telefon i połączyłam się z Internetem, aby zabić jakoś pozostały czas. Weszłam na fejsbuka, polajkowałam najprzeróżniejsze rzeczy, odpisałam ludziom, dodałam nowy status, poprzeglądałam marsowe strony z nadzieją, że zobaczę jakieś zdjęcia z koncertu. Nie myliłam się, wszędzie znajdowały się fotografie z wczorajszego koncertu. Jared przez ten czas zapuścił włosy, co mnie mega wkurzało, bo nie lubiłam go w długich włosach, i zrobił sobie ombre. Debil, szepnęłam sobie w myślach, patrząc, jak komicznie wygląda. Przy najbliższej okazji będę z nim walczyła o ścięcie ich. Kiedy załatwiłam całego fejsa, zalogowałam się na twitterze i poprzeglądałam tweety znajomych. Każdy się cieszył z nadchodzących świąt oraz zastanawiali się, jaki teledysk puszczą Marsy jako następny. Póki co było UITA i DoD zrobione. Z tego, co pamiętałam podczas którejś tam rozmowy z Leto, to następne miało być CoA.
Nagle kątem oka zauważyłam nieznaczny ruch przy swojej bramce. Podniosłam głowę, chowając szybko telefon. Obsługa właśnie zaczęła się ustawiać, a pierwsi ludzie podnosili swoje tyłki z plastikowych krzeseł. Podniosłam się i ja, biorąc w ręce swój bagaż podręczny, w którym znajdowały się najpotrzebniejsze rzeczy i laptop, bo nie chciałam go dawać do bagażu, oraz jakieś jedzenie i picie kupione tutaj, na terenie bezcłowym. Stanęłam w formującej się kolejce i naszykowałam dowód, paszport oraz wydrukowany bilet. Po 5 minutach wszyscy pasażerowie ustawili się w ogonku. Spojrzałam na nich. Było bardzo dużo ludzi, głównie rodzice z małymi dziećmi. Westchnęłam ciężko, bo wiedziałam, że dzieci oznaczają problemy i nieustanny hałas. Miałam jednak nadzieję, że z małą pomocą słuchawek i telefonu uda mi się pospać.
Obsługa zaczęła nas wpuszczać do korytarza. Kolejka posuwała się w miarę sprawnie, nikt niepotrzebnie nie wprowadzał tłumu i problemów. Podałam swoje rzeczy. Przejrzeli dokładnie, popatrzyli się na mnie, oddarli kawałek papieru z biletu, oddali dokumenty i przepuścili dalej. Stanęłam w 2 kolejce. Na szczęście nie musieliśmy autobusem dojeżdżać do samolotu, bo ten znajdował się tuż przy drzwiach. Po chwili i te drzwi zostały otwarte. Grzecznie udaliśmy się do środka autobusu. Usiadłam niedaleko przedniego wyjścia po lewej stronie przy oknie. Bagaż wrzuciłam pod fotel, nie chciało mi się go wkładać na półkę bagażową. Samolot szybko i sprawnie się zapełniał. Byliśmy gotowi 10 minut przed planowanym odlotem. Stewardessy krzątały się, zamykając drzwi, pokazując scenki z poprawnym zapięciem pasów i co robić w razie ewakuacji, a potem przeszły się, sprawdzając, czy jesteśmy prawidłowo przypięci.
Z głośników poleciał głos pilota, który poinformował nas, że zaraz zaczniemy kołować i wylecimy do Łodzi, a lot potrwa kilkanaście godzin. Już mi się niedobrze robiło na myśl o tym, ile czasu będę przykuta do fotela w otoczeniu dzieci.
Wjechaliśmy na past startowy, zaczęliśmy kołować, wzbiliśmy się w powietrze. Po chwili znajdowaliśmy się już nad chmurami, a pasażerowie mieli niepowtarzalną okazję oglądać, jak słońce wschodzi. Odprężyłam się. Nie odpięłam pasów, bo jakby były niespodziewane turbulencje, na pewno bym ich nie usłyszała z powodu słuchawek w uszach. Odwróciłam się tyłem do mojego pasażera, 50-letniej kobiety, włożyłam słuchawki do uszów, włączyłam soundtrack Requiem, zamknęłam oczy i odpłynęłam.
Lot minął na szczęście spokojnie. Obudziłam się tylko 2 razy, aby pójść do toalety i się załatwić oraz zjeść coś i wypić, tak to wszystko ładnie przespałam. Byłam widocznie tak bardzo zmęczona, że mój organizm wręcz potrzebował tego odpłynięcia w senną rzeczywistość. Dzieci jakoś głośno nie hałasowały, też spały mocno z tego co zauważyłam. Ogólnie prawie 13 godzin lotu nikomu nie służyły, co widać było po coraz większym zmęczeniu na twarzach pasażerów. Na szczęście nie mieliśmy żadnej awarii ani niespodziewanej turbulencji, przez co w Łodzi wylądowaliśmy planowo, o 3:40 wg polskiego czasu, 21 grudnia 2013 roku.
Kiedy samolot tracił prędkość już na ziemi, aż w końcu zahamował i zatrzymał się zupełnie, pasażerowie zaczęli radośnie klaskać, a z głośników poleciał fragment mazurka Dąbrowskiego. Zdziwiłam się tą melodyjką, mimo to i tak w oku zakręciła mi się łezka. Spojrzałam na innych ludzi. Niektórzy jawnie płakali, szczęśliwi, że w końcu są w swoim rodzinnym kraju, bo przerażająca większość pasażerów to byli moi rodacy.
Pokład szybko robił się pusty. Wyjęłam swój bagaż podręczny i udałam się, razem z ostatnimi pasażerami, do autobusu, który miał nas podwieźć do budynku lotniczego. Zatrzymał się, a ludzie, jak dzicy, wyskoczyli z niego i prawie biegiem puścili się do środka. Ja szłam spokojnie, za nimi wszystkimi, bo jednak aż tak bardzo mi się nie spieszyło, wiedziałam, że i tak czeka nas wszystkich kolejkowanie przy odbioru bagażu.
W końcu na taśmę wjechały nasze walizki i torby. Moja walizka była jedna z pierwszych. Ucieszona chwyciłam za rączkę i ją postawiłam na podłodze, a potem poszłam w stronę wyjścia. Rodzicom dałam znać dwa dni wcześniej (jak to brzmi! dla mnie minął tylko jeden, a tu już był 21 grudnia), o której godzinie znajdę się na dworcu, na co oni odpowiedzieli, że będą na mnie czekali pomimo tak kosmicznej godziny. No ale cóż, czego się nie robi dla swojej ukochanej córeczki, która studiuje za wielkim oceanem?
Spojrzałam na wyświetlacz telefonu, na którym automatycznie zmieniła się godzina. Była już 4:30. Jakoś nie zdziwiło mnie, ze tyle czasu zajęło oczekiwanie na wjazd swojego bagażu. W końcu pokonałam ostatnie drzwi i znalazłam się na hali przylotów, która była dostępna dla wszystkich ludzi, nie tylko dla pasażerów samolotów. Wyciągnęłam szyję i stanęłam na palcach, żeby się rozejrzeć, gdzie moja szanowna rodzinka stoi. W końcu znalazłam ich po swojej prawej stronie. Uśmiechnęłam się i ruszyłam w ich stronę, ciągnąc za sobą ogromną walizkę i mając przewieszoną przez ramię torbę podręczną.
-Mamo, tato! – rzuciłam do rodziców, przytulając ich do siebie.
-Córeczko! – mama zapłakała, co było dość niecodziennym zjawiskiem.
-Spoko, jeszcze żyję – wyszczerzyłam do nich zęby.
W końcu mnie puścili. Tata przejął moje torby, a mama przyglądała mi się bacznie.
-Schudłaś – powiedziała tylko.
-Za dużo nauki, ale nie martw się, mamuś, u was na pewno wrócę do wagi – próbowałam ją jakoś pocieszyć, bo wiedziałam, że mój widok musiał ją mocno zmartwić. Ubrania wisiały na mnie jak na wieszaku. – A co tam u was? – szybko zmieniłam temat rozmowy, nie chcąc dłużej ciągnąć o mojej wadze.
Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do domu, opowiadając sobie po drodze sytuacje, które toczyły się podczas naszej nieobecności. Noc była czarna, jeszcze nie świtało. Sunęliśmy samotnie po autostradzie (co prawda, to było tylko 5 km, ale tata zawsze lubił pośmigać sobie po tym kawałku drogi), potem zjechaliśmy w swój zjazd i zaraz byliśmy już przed domem. Dowiedziałam się, że moja siostra w końcu na poważnie znalazła swój ulubiony zespół, Franz Ferdinand, oraz że dostała się do upragnionej szkoły muzycznej, gdzie grała na pianinie oraz gitarze. Zazdrościłam jej trochę, bo sama nie poszłam, bo wolałam skupić się na jeździectwie. To znaczy umiałam grać wybitnie na gitarze, ale tylko to, nic poza tym.
W domu powiedziałam rodzicom dobranoc, wzięłam swoje klamoty i ruszyłam do swojego pokoju, aby przespać się jeszcze kilka godzin. Otworzyłam drzwi i westchnęłam ciężko, bo przywitał mnie na progu wielki plakat z Jaredem, którego dostałam od Leto właśnie. Śmiał się, wręczając mi go, że w końcu będzie przy mnie 24 godziny na dobę. Nie mogłam patrzeć na kawałek papieru, bo łzy od razu podchodziły mi do oczu, a w sercu robiła się pustka i żal. Tak bardzo mi go brakowało, tej bliskości, tej możliwości rozmowy z nim…
Rzuciłam wszystko na podłogę i w ubraniach rzuciłam się na łóżko. Nie miałam siły iść do łazienki i się przebrać, zasnęłam jak leżałam.
Obudził mnie potworny ból głowy. W końcu zaczynałam odczuwać kilkunastogodzinny lot i te sztuczne powietrze. To była wada samolotów, mianowicie brak świeżego powietrza tylko te przetworzone. Dodatkowo spanie w upijających mnie ubraniach potęgowały ból głowy i ogólne zmęczenie organizmu. Wstałam, przeciągając się mocno, i spojrzałam na zegarek. Była 10 rano, czyli na szczęście nie przespałam całego południa. Chyba bym po prostu nie potrafiła tyle spać.
Wzięłam czyste ubrania, potrzebne kosmetyki i ruszyłam do łazienki, aby wziąć szybką kąpiel. Odświeżona zeszłam na dół, gdzie mama się krzątała po kuchni, przygotowując najprzeróżniejsze potrawy.
-Mamy gości w tym roku? – zapytałam się, biorąc do ręki jabłko i jedząc je.
-Przyjeżdża moja siostra i cała rodzina Twojego ojca – powiedziała mi, mieszając coś w garnku.
-Kiedy? – popatrzyłam na stół, gdzie znajdowały się gotowe już potrawy.
-Dzisiaj ciocia Jula oraz dziadkowie, jutro reszta wbija. Aaa, i zaprosiłam jeszcze na 25 grudnia Litzę z rodziną – popatrzyła na mnie badawczo. – Gdzie Jared?
-Nie wiem – wzruszyłam ramionami, starając się zachować spokój i całkowitą obojętność. – Dzisiaj dopiero ma ostatni koncert, więc nie miałam za bardzo jak się z nim skontaktować. – Fajnie, że Litza przyjeżdża! Ale mam nadzieję, że nie będą u nas spać…
-Wiem, że mamy duży dom, ale bez przesady, 10 ludzi z jednej rodziny tak z dupy nie zmieścimy! – rzuciła wesoło.
-U nich to musi być życie – mruknęłam, podniosłam się i wyrzuciłam zjedzoną ogryzkę do kosza. – Pomóc Ci w czymś? – zapytałam się, stojąc przy niej.
-Tak, pokrój te warzywa – wskazała drewnianą łyżką na ogromny garnek, gdzie były ugotowane marchewki, selery, jajka, pietruszki i ziemniaki – do sałatki jarzynowej.
W kuchni spędziłam ponad pół dnia. O 11 przyszła pani Wandzia, robiąc nam szybki obiad (jajko sadzone i ziemniaki), a potem zabrała się za robienie pierogów. Och, Jared by się ucieszył, gdyby zobaczył, ile to ich jest tutaj! Około 14 wbił ojciec z siostrą, która dopiero dzisiaj miała ostatnie zajęcia w szkole. Zuzia pomagała pani Wandzi, zaś tato zaczął robić barszcz czerwony. Pierwsi goście, to jest siostra mamy z rodziną, przyjechali o 16. Przerwaliśmy na chwilę robotę, żeby się przywitać z nimi, i nie zdążyliśmy wrócić do kuchni, a rozległ się kolejny dzwonek do drzwi. Poleciałam je otworzyć, będąc cała w mące.
-Moja ukochana wnuczka! – zawołała głośno babcia, całując mnie głośno w poliki.
Uśmiechnęłam się lekko zdezorientowana, bo nie lubiłam, kiedy wszyscy tak namiętnie chcieli pocałować mnie w policzek, i podałam rękę dziadkowi, kiedy w końcu babcia mnie puściła ze swoich objęć. Włożyli mi w ręce swoje torby i walizki i pognali do kuchni, zostawiając mnie samą z stertą pakunków. Warknęłam cicho. Odkąd pamiętałam, wszyscy traktowali mnie jak domowego tragarza…
-Zuzia! – krzyknęłam głośno.
Przyszła siostra w towarzystwie kuzynek, całe roześmiane. Rzuciłam im kilka lżejszych paczuszek.
-Na górę z tym – wskazałam głową na schody.
-Ale… - zaczęła się stawiać, jednak nie dokończyła zdania, kiedy posłałam jej piorunujące spojrzenie, i ze spuszczoną głową weszła z kuzynkami na schody.
Westchnęłam i wzięłam dwie ciężkie torby (co oni tam włożyli, kamienie? Nie mieli dla mnie litości, nie mieli…), po czym ruszyłam za siostrą.  Szłam ostrożnie, starając się nie potknąć o swoje nogi. Jakoś nie uśmiechała mi się wizja spadnięcia ze schodów i leżenia plackiem na podłodze. Już dość miałam upadków przy jeździe konnej.
Weszłam do pokoju, w którym mieli spać dziadkowie, i położyłam bagaże przy łóżku, po czym szybko wyszłam na korytarz. Siostra z kuzynkami poleciały na górę, na basen, żeby sobie trochę popływać, nie chciały wracać na dół w ten zgiełk ludzi i nieustannej pracy przy kuchni. Pewnie poszłabym z nimi, ale wolałam pojeździć trochę, więc weszłam do swojego pokoju i z szafy wyjęłam stare bryczesy, czapsy oraz toczek, bo wszystkie nowe zostały w Los Angeles. Założyłam zniszczone już i wiele razy zszywane spodnie, gruby sweter i kamizelkę, po czym zeszłam po schodach, na samym dole starając się być prawie że niewidoczna, bo pewnie gdyby mnie ujrzeli, wzięliby mnie w spytki i pogadanki, na co teraz nie miałam najmniejszej ochoty. Udało się na szczęście szybko przemknąć i już byłam na zewnątrz.
Weszłam do stajni. Mojego konia nie było, dlatego postanowiłam pojeździć na Iskrze. Musiałam sprawdzić, czy faktycznie po tamtym pożarze w stajni jej kondycja tak bardzo się poprawiła, że ludzie normalnie na niej jeździli i skakali. Przy wejściu było widać zmianę, bo nie stała w kącie, razem z innymi emerytami, tylko zajmowała stary boks Gwiazdki. Podeszłam do drzwi boksu, zostawiając przy nim toczek i czapsy, po czym otworzyłam je i weszłam do środka, aby przywitać się z koniem.
-Witaj, mała – szepnęłam do karej kobyły, delikatnie głaszcząc po pyszczku.
Zarżała cicho i zaczęła ocierać swoją głową o wnętrze mojej dłoni. Rozpoznała mnie, co mnie cieszyło, tak samo jak fakt, że nie bała się mnie pomimo tego, co razem przeszłyśmy. Nie miała traumy po tym wszystkim, podobnie jak ja, w końcu niejeden pożar przeżyłam tutaj, a to, że zemdlałam, to nic takiego w sumie, miewałam gorsze sytuacje z końmi.
Ta stajnia była naprawdę wyjątkowo pechowa jeśli chodzi o katastrofy. Kilkanaście pożarów, 2 ogromne tornada, które zerwały nam całkowicie dach, powodzie. Czasami lubiła ze „starości” (nie była stara, wszystkie elementy były regularnie, siłą rzeczy, wymieniane co 2 lata) się popsuć, a to drzwi odpadły, a to rura się wygięła… Mimo to nie poddawaliśmy się i staraliśmy się walczyć o każdy byt i istnienie tutaj, ponieważ mieliśmy za dobre konie, żeby po prostu rzucić to w pizdu. Cieszyliśmy się z jednego, że to fatum dotyczyło tylko stajni, że dom pozostał w stanie nienaruszonym praktycznie że od początku jego istnienia.
Wyczyściłam klacz i ją ubrałam, po czym sama założyłam na głowę toczek oraz czapsy, i wyszłam z koniem na ujeżdżalnię. Fajnie, że włączyli ogrzewanie, mogłam sobie jeździć ubrana normalnie, a nie w 2 swetry, grube skarpety, kurtkę, czapkę itd.
Na hali, oprócz mnie, znajdowała się jeszcze Kinga na Cytrynie. W końcu miałam okazję popatrzeć, jak ze sobą współpracują i czy naprawdę koń się pod przyjaciółką naprawił. Podciągnęłam popręg i wskoczyłam na siodło. Nie musiałam regulować pasek od strzemion, ponieważ siodło, na którym siedziałam, było moje i tylko ja z niego korzystałam, gdyż kosztowało mnie trochę pieniędzy i nie chciałam, żeby ktokolwiek sobie je brał i jeździł na nie, bo to był sprzęt wyjazdowy, na przeróżne konkursy i zawody, więc musiał się odpowiednio prezentować.

Ruszyłam wolnym stępem, dając koniowi luźne wodze. Nie zależało mi na intensywnym treningu, raczej wolałam Iskrze dać wolną rękę. Przypatrywałam się, jak Kinga zaczyna galopować w kierunku przeszkody. Byłam zaciekawiona, jak teraz wygląda poziom posłuszeństwa Cytryny, bo w wakacje potrafiła przy skokach odpierdzielać takie rzeczy, że człowiekowi więdły uszy, kiedy tylko o nich słyszał.


________________

Tak, oto w końcu nowy rozdział. Miałam trochę inną koncepcję, mianowicie przed grudniem miała się pojawić jeszcze jedna kartka z kalendarza, na przełomie października i listopada, ale stwierdziłam, że póki co jeszcze jej nie napiszę. Może kiedyś dodam dopełnienie tych dni, krótko scharakteryzuję, co się będzie działo.
Planowo grudzień będzie miał 3 części (póki co zaczęłam dawno tam 3 część), ale możliwe, że jak Bozia da mi wenę to będą 4 części.
Mam nadzieję, że będziecie komentować, bo to od waszych komentarzy zależy, kiedy wstawię 2 część (która jest już napisana) ;)